wtorek, 21 stycznia 2014

Lecimy na podium, czyli 4 żywioły na trasie Open


Po raz kolejny duet Ritterów słynących z nienagannej dezorganizacji postanowił wziąć udział w rajdzie przygodowym.


Dotychczasowe doświadczenie rajdowe:
- Rajd Bimba
- Rajd Konwalii
- 2x TP 25 
- no i jeszcze, Grassor (100km błądzenia na rowerze).

Teraz miał być pierwszy rajd zimowy, zresztą był, bo jak w himalajach jest dobre okno pogodowe to jakoś nikt nie mówi "wejście zimowe, ale pogoda jak wczesną jesienią”.

Wybraliśmy trasę Open (80km), a nie Extrim (150km) za pomocą następujących argumentów:
- doświadczenie niewielkie, a zimą to żadne
- w sumie to nie trenujemy
- dla kogo jest ta trasa jak nie dla nas



Gdyby nie rzucane raz po raz w czasie domowych mijanek przez Jacha przypomnienia o rajdzie i pomoc Krzysia, pewnie obudziłbym się dzień przed rajdem z problemem nadmiaru bagażu do pociągu ( plecaki, rower, biegówki), następnie problem szybko by się rozwiązał bo przecież nie miałbym wcale roweru. Na szczęście Jasiu ponaglał, Krzysiu pożyczył rower, zabrał część rzeczy do samochodu i ostatecznie w pełnej gotowości stanęliśmy na starcie. Pogoda, te kilka stopni na plusie, zupełnie spoko, z klimatologicznego punkty widzenia klasyczne przedzimie.

3,2,1 lecimy. 

Staramy się utrzymać w czołówce, w tajemniczych okolicznościach Jachu zostaje w tyle i w sumie ta sytuacja będzie się już powtarzać do końca ostatniego etapu rowerowego. Zjawisko to dziwne, bo do tej pory na rowerze to Jachu ciągnął. Czy to pożyczony rower jechał nadzwyczaj szybko? Spadek formy Jacha? Jakaś bariera psychiczna? Pojawiają się podejrzenia że to mogła byś kwestia hamulców przy których w pociągu podejrzanie, samotnie i długo majstrowałem. Cel osiągnąłem, można teraz napisać: Jachu zostawał na rowerze w tyle.

Dobra, dojechaliśmy 4km do pierwszego BnO, tu nawigujemy razem, razem z innymi, no właściwie to biegniemy za innymi, ale to tylko 2 pierwsze punkty. Potem już się ogarneliśmy i całe BnO, na spokojnie, bez większych błędów ( w kontekście dalszych wydarzeń zabawne jest jak spinałem się o te małe błędy na których traciliśmy max. kilkadziesiąt sekund)
Gdzieś tu stwierdzamy, że w przyjemniejszej pogodzie to jeszcze nie startowaliśmy.

Przesiadka na rowery i już wsłuchujemy się w głośny szum terenowych opon sunących po gładkim asfalcie. Problem tylko, że ja (Staś) wsłuchuję się tylko w szum SWOICH opon, zostawiam brata w tyle, nie służąc mu swoim "kołem". Trochę zwalniam, mam czas na ogarnianie mapy, wsadzonej w przewygodny mapnik "Miry", pożyczony od klubu którego barwy reprezentujemy ( i teraz wiadomo skąd taka kolejność w nazwie, ToRazDwa to silne przywiązanie ale korzyści materialne robią różnicę), na pewno wybiorę idealny wariant...

Jednak nie,  czyżbym nie patrzył na poziomice analizując mapę? A może po prostu ciągle żywe wspomnienia z sylwestra na Babiej Górze kazały mi skierować nas na szczyt wzniesienia o takiej samej nazwie. Pozostaje to zagadką, a efekt taki że ciągniemy rowery po stromej, polnej drodze.

Pkt numero 3, "Góra Birów", dojeżdżamy, przed nami długie schody na szczyt góry, zwieńczone zamkniętą bramą (bo tam jakiś gród na szczycie) Górę próbujemy zdobyć wszelkimi sposobami łącznie ze wspinaniem się do zamkniętego grodu po skałkach. Punkt jednak wcale nie był wysoko, ale na zboczu na które trafiliśmy dopiero po okrążeniu zamku.


Już z właściwej strony Góry Birów.


Dalej lecimy tą samą taktyką, tzn. ja uciekam Jachowi licząc że to go zmotywuje, ale Jachu jest uparty, albo wersja druga: ja uciekam , nie pomagając mu a do tego męcząc psychicznie. Psychologia rajdów to dziedzina ciągle mi obca. No może nie rozegrałem tego najfajniej, ale mam przecież czas na wybranie idealnego wariantu a opcje są takie: jedziemy prosto asfaltem, albo równoległą drogą, ale po piachach, wybieram piachy. 
Ta decyzja to zagadka nr2


Jak już skończyły się piaskowe męczarnie, poprzepraszałem Jasia i znowu podobna sytuacja jak na małych BnO-błędach, wydaje mi się, że to taki wielki błąd, ile czasu straciliśmy, będzie ze 300sekund, ile to może być miejsc... W końcu docieramy do głównej atrakcji rajdu: biegówki.

Na początek mała zmyłka, na mapie BnO nie było miejsca z którego BnO się zaczynało. Jachu ogarnął i wzięliśmy ze sobą mapę główną rajdu (1:50 000). Teren tego BnO bardzo miły dla oka, a do tego raz po raz dochodził ten absurdalny widok ludzi wpatrzonych w mapę z biegówkami na plecach. I tylko dorysować dymek nad ich głowami: "Czy na pewno jesteśmy we właściwym miejscu, o właściwym czasie, gdzie jest k^#*a ten śnieg?" 
To BnO poszło podobnie jak poprzednie, taktyka: bez szaleństw, żadnego szagowania, azymutowania na większe odległości. Kończymy BnO, przepak, kabanochy w poliki, Delicje do kieszeni i pedałujemy. 

Ja uciekam, Jachu trochę zostaje, ja wybieram warianty...znany scenariusz. Podobnie jak poprzednio są błędy ale ciągle jesteśmy w stawce (coś koło 3miejsca w MM Open się kręcimy) Rowery kończymy po ciemku, przepak w bazie. Z bukłaka made in Tesco, zeszło mi dobre 1,5l, co jest sukcesem, bo wypicie z niego większego łyka kończy się zadyszką. 

Teraz trekking na mapie 50-tce. Ciągle uśmiechnięci ruszamy, wiemy, że podium jest do ugrania (zgubne podejście). Pierwszy punkt całkiem elegancko się znalazł, tam chyba nawet kogoś wyprzedziliśmy, moc ciągle była z nami, niestety zdrowy rozsądek właśnie zaczynał ustępować kuszącej wizji chwały i splendoru wynikającego z 3-go miejsca


Lecimy na kolejny z mixem jakimś (przepraszam, ale tych teamów nie ogarniam), po drodze pojawia się myśl: zadanie specjalne na punkcie, trzeba być tam pierwszym, żeby nie czekać. Tup Tup, tak szybko, "Jachu dawaj, lecimy!", ciach ciach, po szlakach, w mrocznej mgle zielony, niebieski i czarny wyglądają tak samo, tu ten odbija, my dalej prosto, wszystko się zgadza, biegnę, biegnę, w końcu daję Jachowi mnie dogonić, Jachu zdradza swoje wątpliwości i okazuję się że jakieś 300 metrów temu północ odbiła w lewo czy jakoś tak i pomylone gary. Znowu myśl: taki błąd, takie straty, nie do odrobienia. Na PK13 ostatecznie i tak jesteśmy  podobno na drugim miejscu w kat. MM, zaraz za nami kolejny zespół.

 Wchodzę po wiszącej drabince na szczycie której jest perforator, na dół już zjazd i możemy ruszać dalej na przedostatni PK (14, w Jaskini Zegarowej). Teraz chętnie bym opisał jak tam doszliśmy ale nie wiem. Może jakieś emocje przytoczę: rozgoryczenie, poczucie bezsilności, zagubienia, tęsknota. Po kilku tysiącach sekund błądzenia po zamglonych polach uprawnych, wchodzimy na asfalt, ciągle daleko od Jaskini ale przynajmniej wiemy gdzie jesteśmy. Kiedy już jesteśmy w strefie prawdopodobnego występowania punktu kontrolnego, przeczesujemy cały teren, w końcu na plecach innego teamu wchodzimy do właściwej Jaskini. 
to nie nasz ślad, ale zrobiliśmy to podobnie


Do mety jeszcze staramy się z siebie coś dać, jeszcze kombinujemy na azymut przez pola, żeby jeszcze coś ugrać, ostatecznie będąc znowu 10 metrów z przodu, znowu olewam szczegółową nawigację, nie ta ścieżka, 10 minut w plecy. Przybiegamy na 6. miejscu, 5 min. straty do 5., 50min do 2. Właśnie poznaliśmy smak nieobliczalności rajdów. On-Sightowcy z trasy Extrim też. Myśleli, że zamykają stawkę, a ostatecznie zamknęli podium.




Tak o to gdzieś na granicy województwa Małopolskiego i Śląskiego, odnaleźliśmy swoje granice frustracji i wzajemnej wyrozumiałości, odkryliśmy też trasę (Open) na której, z naszym przygotowaniem fizycznym, mogliśmy się ścigać, a nie człapać walcząc o ukończenie trasy w limicie.


Rajdy ucząc bawią, bawiąc uczą, psując kolana wzmacniają więzy rodzinne.


Warto? Zagadka nr 3


Staś & Jaś (On-Sight, ToRazDwa)

Bonus:
Po jednym piwie

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz