Znowu
rower brudny, wanna zapełniona butami, wiosłami i innymi cudami, pralka ledwo
zipie, o moich plecach to już nie wspominając… Kolejny rajd w tym sezonie za
nami! W weekend wystartowaliśmy
On-Sightową czwórką o dość eksperymentalnym,
dbającym o parytet składzie: Agata
Błotnicka, Marta Kurek, Marek i Krzysiek Muszyńscy. Krajna AR, organizowany
przez Kubę Wolskiego z Hill Sprintu dał wszystkim nieźle w kość!
Tym
razem udało nam się, nie trzeba było jechać przez pół Polski, start w piątek o
północy pozwolił na przeżycie normalnego dnia i ruszenie popołudniu.
Normalnego
tzn. Połowa drużyny – Agata i Krzyś o 16.45 wzięli udział w Akademickich
Mistrzostwach Wielkopolski we wspinaczce- dobrze rozgrzali bicepsy przed etapem
kajakowym.
Szybko
skonsultowaliśmy jeszcze co zabrać – przypomniałem sobie o softshellu na
wypadek chłodu na rowerze oraz zdecydowaliśmy się żeby zabrać taśmy do
ciągnięcia kajaków.
Na
miejscu klasyczne ogarnianie przepaków i sprzętu na ostatnią chwilę. Trzeba
bardzo pochwalić pomysł zaproszenia profesjonalnego serwisu rowerowego do
dyspozycji zawodników. Wydawałoby się, że panowie powinni się nudzić – przecież
sami profesjonaliści, trasa długa, każdy ma rower w stanie idealnym – ale
teoria teorią, a w praktyce warsztat był praktycznie cały czas okupowany.
Połowa naszych rowerów skorzystała z tej okazji (a pozostałym dwom też by nie
zaszkodziło.)
Na
przepakach nie było limitu więc spakowaliśmy sporo rzeczy, chipsy, pepsi i inne
smakołyki.
Dostaliśmy
mapy- dwa komplety, każdy składał się z 18 arkuszy plus informację ze dwie dodatkowe mapki dostaniemy na etapach BnO.
Trochę czasu zajęło ogarniecie tego, zaznaczenie przebiegu i spakowanie, Nie
mieliśmy pro mapnika na trekking, ale dość szybko zaimprowizowaliśmy na niego
woreczek strunowy formatu A4, z którego, po połączeniu ze smyczą wyszedł całkiem
fajny kawałek mapnika.
Północ! Na początek krótki prolog,
pamięciówka, każdy z ekipy po jednym punkcie. Marta czuwała, żeby każdy biegł
do swojego punktu, co wcale nie było tak oczywiste – kiedy próbujesz nocą spojrzeć grupę osób
wpatrzonych w jedną mapę z perspektywy mapy widzisz tylko grupę czołówek. [Krzyś]
Ten etap był dla mnie bardzo emocjonujący
– ledwo zbiegłem z asfaltu moja niedawno skręcona kostka postanowiła
krzywo stanąć. Ból, niecenzuralny okrzyk i od razu w głowie myśl, że właśnie
mój udział w rajdzie się zakończył. Na szczęście udało się jakoś rozchodzić, a
dużo punktów oferowało konieczność wkładania nóg do wody, co było niesamowitą
ulgą. [Krzyś]
Organizatorzy
chyba chcieli nadrobić ilość rolek i kajaków za zimowe rajdy. Były to też
zdecydowanie najbardziej niszczące etapy. Ten pierwszy zaczęliśmy z klasą,
zaliczając nawigacyjną wtopę tuż koło bazy, na asfalcie. Przez pierwsze
kilometry w mojej głowie były takie hasła jak „To jest przyjemne! Się jedzie! Rolki
są fajne!”, ale szybko na wierzch wypłynął temat bólu w plecach i wrażenia, że
każda nierówność próbuje nas zabić .
Asfalt
na mapie był oznaczony w czterech kategoriach
1 najlepszy – 4 pseudoasfalt. Po jedynce jechało się naprawdę super – jakieś
20 km/h. W kilku miejscach pojawiło się oznaczenie „7” myśleliśmy ze to źle
nadrukowana „1” ale to był asfalt poza kategorią – tradycyjne kocie łby.
Staraliśmy
się nie zmieniać rolek za często bo każda zmiana też kosztowała odrobinę czasu.
(tutaj powinny się pojawić foty Piotra Dymusa, którym z podziwu godnym zapałem
wymijał nas autem i robił zdjęcia z różnych cudacznych pozycji)
Trochę
pojeździliśmy, trochę pobiegaliśmy, były problemy ze znalezieniem PK 3, gdzie
trochę zabrakło w opisie po której stronie cieku on się znajduje. Tuż po
wschodzie dojechaliśmy na strefę zmian A, gdzie porzuciliśmy rolki i na dzień
dobry zrobiliśmy miłe BnO po bardzo pagórkowatym terenie. Potem wcieliliśmy się
w rolę ciągników i poszliśmy na spacer z kajakami. O ile jednak udało nam się rzutem na taśmę
zabrać taśmy do transportowania kajaków to nie pomyśleliśmy, że skoro ma być
piękna pogoda to znaczy że będzie świeciło. Innymi słowy, lampa niesamowita, a
my bez kropli kremu z filtrem i skrawka czapki z daszkiem. Zaowocowało to
niestety spaleniem twarzy. Poza tym Słońce i woda mają chyba jakąś magiczną moc
wyciągania siły z ludzi, dlatego etap kajakowy był naprawdę turbo męczący. Nie
tyle, co wyniszczający jakąś konkretną partię mięśni, ale wyciągał siły z
całego organizmu.
Mieliśmy
za to klubowe wiosła karbonowe.
Niesamowicie lekkie a i kształt łopat dawał możliwość lekkiego i przyjemnego
wiosłowania.
Dało
się więc „troszkę” popływać, jakieś 10 godzin. Przez większość czasu brakowało
emocji – dominowała bardzo leniwa Gwda, w wielu miejscach w formie zalewu.
Straszną rzeczą było posiadanie mapy i obserwowanie progresu (stagnacji?) „aha,
jesteśmy tu, to jakaś 1/5 pierwszej mapy, czyli jeszcze jakieś 3 i 4/5
kartki). Każda przenoska, normalnie
raczej zmora kajakarzy, dla nas to była wielka radość, jakaś odmiana, chwila w
której nie trzeba wiosłować. Gdyby wyeliminować ból w rękach i plecach to etap
bardzo wakacyjny – słoneczko, ciepło, ptaszki śpiewają, brakowało tylko zimnego
piwerka. Udało mi się też wepchnąć kajakiem Agatę do wody podczas przenoszenia
nad zawalonym drzewem! Po tej niespodziewanej kąpieli nastąpił chwilowy deficyt
ciepłych ubrań, ale po zamianach i dzięki świecącemu Słońcu wszyscy płynęli w
suchych i ciepłych rzeczach.
Ostatni
etap na Gwdzie obfitował w bystrza i różnego rodzaju kamienie usiane na dnie, a
i nurt był szybszy. Dlatego płynęło się nieopisanie żwawiej i nie łapał sen,
ale szczerze współczuliśmy teamom, które były za nami i miały pokonywać ten
najtrudniejszy technicznie odcinek kajaków po zmroku. My dopłynęliśmy do kolejnej strefy zmian już
po zachodzie Słońca, ale na szczęście jeszcze ”za widoku”. Wyjście z kajaku,
przebranie się w suche ciuchy i ogrzanie przy ognisku były duża nagrodą za te
godziny wiosłowania. Rower zaczęliśmy mocno, nawigacyjne wszystko elegancko.
Teren, na którym odbywało się mtbo mniej przyjemny – las z dużą ilością
zwalonych drzew, gruby mech, mnóstwo gałęzi wchodzących w koła – to sprawiło,
że był to dla mnie najbardziej nerwowy etap. Jak się jednak okazało i tak
mięliśmy wiele szczęścia, jeśli chodzi o zmagania z terenem na tym MTBO, bo
jednemu z zawodników Hadesu złamał się przez rzeczone gałęzie hak od przerzutki
i od tego momentu jechał na singlu! Potem miało pójść łatwo i szybko, głównie
po asfaltach do strefy zmian, ale cały dzień w kajaku, bez jakiejkolwiek osłony
głowy przed słońcem dały się we znaki. Zaczęło się przysypianie, jazda slalomem
– słowem walka. Jakieś 3 km przed celem było na tyle źle, że zarządziliśmy 10
minową drzemkę na schodach. Mimo, że na rowerze było dość zimno, to podczas
drzemki nikt nie narzekał na wychładzanie się, więc chyba byliśmy poważnie
zmęczeni.
Drugie BnO poszło nam lepiej niż się tego spodziewaliśmy. Dogoniliśmy tutaj
Konwaliowców, którzy mieli jakieś problemy nawigacyjne. Wyczuliło nas to bardzo
i głównie szybkim marszem, ale bardzo pewnie jeśli chodzi o mapę, doczłapaliśmy
się do strefy zmian przed nimi. Jednak wsiedli na rowery szybciej, a u nas
wróciło przysypianie, więc w głowach odpuściliśmy walkę o miejsca, a skupiliśmy
się próbach jechania w granicach jezdni (nie zawsze się udawało, Marta
zaliczyła jakiś rów, a Agata obudzona krzykiem wyhamowała tuż przed). Warto dodać, że na strefie zmian bo BnO
czekał na nas przepyszny, ciepły, suchy makaron, ugotowany przez organizatorów,
który dodał nam sił i energii na kolejne kilometry napierania.
Jakoś
w okolicach wschodu uświadomiliśmy sobie, że my wcale nie stoimy komfortowo z
ilością czasu do limitu trasy, czas wrzucić wyższe obroty. Był to dobry bat,
wszyscy przyspieszyliśmy, słońce też trochę nas rozbudziło. Poskutkowało to
dojechaniem na przedostatni punkt zanim Gallowie i ekipa zbudowali swój
katamaran. Ożywieni szansą walki i dopingiem ze strony obsługi ekspresowo
zbudowaliśmy naszą łajbę (bez zastanowienia cała czwórka zasmakowała kąpieli- [Maras]
w życiu nie widziałem żeby ludzie ubrani, w butach tak szybko wskakiwali po
jajka i jajniki do zimnego jeziora- byle tylko trochę szybciej poszło!) i odbiliśmy
od brzegu przed Konwaliami. Zostało już tylko trochę pomachać wiosłem,
podjechać kawałeczek rowerem i upragniona meta!
Ogólnie,
jadąc chyba nikt z nas nie spodziewał się, że będziemy się zmagać z trasą tak
długo (31 godzin). Na pewno też nikt nie liczył, że uda się ukończyć na drugim
miejscu. Starty Krzysia z Markiem i Frankiem na zimowym 360 i 4 Żywiołach
poskutkowały trochę przejęciem ich spokoju w nawigacji, który ostatecznie
zawsze się opłaca. Rajd bardzo nam się podobał, organizacja trasy długiej
świetna, dzięki bardzo organizatorom! Zdjęcia tylko z kajaków, bo innych póki
co nie ma, ale są świetne, więc patrzcie i żałujcie!
Sama
Krajna- piękna kraina, fakt, że pogoda dopisała i pewnie dlatego wszystko
wyglądało bajecznie. Na pewno zapamiętamy na długo wschody Słońca, w końcu
udało się nam zaliczyć aż dwa. Warto było :)
Łącznie nabiegliśmy, najechaliśmy i napłynęliśmy ok 220 km, w czasie ok. 31 godzin, zajmując drugie miejsce, ze stratą ok. 2 godzin do zwycięskiego teamu Hades Madaj. Niedługo po nas na metę dotarł Rajd Konwalii, zajmując trzecie miejsce. Gratulacje dla wszystkich :)
Agata, Marek, Krzyś