wtorek, 1 kwietnia 2014

Krajna, szybka trasa krótka


Kiedy czwórka z OS walczyła na trasie turystycznej, Jaś i Staś (On-Sight / ToRazDwa) wybrali wariant trasy SPORTOWEJ. Żadnych widoczków, oglądania słońca, prażenia się w kajaku, podziwiania rzeźby terenu na mapie. Sama łyda.




Start, tup tup tup (ta sama pamięciówka co na długiej) tup tup, na oko 3/5 zawodników już na rowerach a my cały czas tup tup tup… pochowali te punkty, mapy poobracali do góry nogami. Jak już się udało odkryć gdzie jest północ na mapie, a gdzie w rzeczywistości jakoś punkty się znalazły i ruszyliśmy, najpierw asfalt więc trochę nadgoniliśmy, ale żeby tak nie jechać za bardzo z przodu, trochę pozwiedzaliśmy leśne ścieżki, bo gdybyśmy chcieli jechać drogą prosto na punkt to startowalibyśmy w maratonie MTB.  


Baza w Sławianowie
Tak więc, starym zwyczajem, zaczęliśmy od sympatycznych nawigacyjnych wpadek. Dalej do strefy zmian już w miarę płynnie. Banan w rękę, bo etapy BnO z bananem w ręce to też nasza rodząca się tradycja (i tu pytanie do zorientowanych, czy skoro bieg z biegówkami w ręce to oddzielna dyscyplina to bieg z bananem też może za taką uchodzić?) Bieg bez trudności, nie dawał możliwości do popisu orientalnymi technikami. Scorelauf był, jednak kolejność podbijania była oczywista (jedynie można było biec w jedną albo drugą stronę), tym bardziej zdziwiła nas informacja na jednym z punktów, że Zadanie Specjalne jeszcze niegotowe i mamy sobie biec gdzie indziej, udało się jednak przekonać obsługę, że to nie ma sensu i  zespołowo pokonaliśmy dobre 15m na dwóch drewnianych deskach (szkoda że pierwsza ekipa na tym punkcie nie mogła jeszcze zrobić tego zadania, później wrócili je zrobić, dostali premię czasową i kolejność się rozsypała, zasłużenie wygrali ale nie dostąpili zaszczytu wbiegnięcia, jako pierwsi na ostatnią prostą przy gromkich owacjach i okrzykach dziesiątek kibiców.)

A tu kobieca reprezentacja On-Sightu 

 No i tak biegliśmy dalej ten bieg, trzeba było nawet zmoczyć majtki żeby przeprawić się przez kanał ( nasz debiut w tej dziedzinie, yohoo!), kolejny ZS – odczytanie wiadomości nadanej morsem, tu organizatorzy nawalili i zamiast morsa chorągiewkami machała jakaś kobieta. 


To też nie my

Wracamy do strefy zmian, ciasteczka regionalne do sakwy i dalej ostatnie 17km ( a tak naprawdę to należy powiedzieć druga połowa) na rowerze. Ponownie mimo trudności nawigacyjnych na poziomie „punkt – prosto, w lewo i do końca prosto – punkt” udało nam się źle skręcić, tracąc ok 5min. Dotarliśmy do wyszczególnionego na odprawie punktu na wyspie, tam było zbiorowe szukanie z innymi teamami, tam zachęcony pierwszym kontaktem gaci z wodą oraz sugerując się opisem „wyspa” na wyspę dotarłem drogą wodną. Jaś przyszedł groblą.

Krajna

 Po punkcie asfaltowy przejazd do mety z trochę ponurym widokiem uciekających nam teamów. Następny etap to kajaczki, które okazały się porażką z naszej strony, jakiś taki konkretny zygzak nam wyszedł, ale może jak się startuje na trasie 50km, to można sobie pozwolić na takie urozmaicenie. Przy wysiadaniu z kajaka w celu odbicia karty odbyliśmy festiwal skurczy , który wygrałem ja zapewniając że nie mogę się ruszyć i do punktu poszedł Jaś. Tak więc na jeziorze już nic nie ugraliśmy i jako 4-ty zespół (za 2 MM i 1 MIX-em)  dotarliśmy na metę. Chociaż trasę można nazwać łatwą i niewymagającą, to z drugiej strony brak nawigacyjnych trudności wymuszał ciągły wysiłek, więc zmęczyliśmy się jak mało kiedy. Kolejna krótka trasa, która dała nam dużo satysfakcji, przyjemności i żadnej kontuzji, dlatego też mimo dobiegającego nas echa krytyki co do startów młodych, zdrowych, pięknych mężczyzn na krótkiej trasie, my zakochani w tej formie dalej będziemy jej wierni. Może, jak kiedyś wygramy…

Załączone zdjęcia dostarczył organizator (ukradłem organizatorowi),  wszystkie są tutaj  https://www.facebook.com/hillsprintar/photos_stream
Polecam, bo kozackie. 

Długa, czwórkowa na Krajnie przygoda


Znowu rower brudny, wanna zapełniona butami, wiosłami i innymi cudami, pralka ledwo zipie, o moich plecach to już nie wspominając… Kolejny rajd w tym sezonie za nami! W weekend wystartowaliśmy

On-Sightową czwórką o dość eksperymentalnym, dbającym o  parytet składzie: Agata Błotnicka, Marta Kurek, Marek i Krzysiek Muszyńscy. Krajna AR, organizowany przez Kubę Wolskiego z Hill Sprintu dał wszystkim nieźle w kość!






           
Tym razem udało nam się, nie trzeba było jechać przez pół Polski, start w piątek o północy pozwolił na przeżycie normalnego dnia i ruszenie popołudniu.
Normalnego tzn. Połowa drużyny – Agata i Krzyś o 16.45 wzięli udział w Akademickich Mistrzostwach Wielkopolski we wspinaczce- dobrze rozgrzali bicepsy przed etapem kajakowym.
Szybko skonsultowaliśmy jeszcze co zabrać – przypomniałem sobie o softshellu na wypadek chłodu na rowerze oraz zdecydowaliśmy się żeby zabrać taśmy do ciągnięcia kajaków.
Na miejscu klasyczne ogarnianie przepaków i sprzętu na ostatnią chwilę. Trzeba bardzo pochwalić pomysł zaproszenia profesjonalnego serwisu rowerowego do dyspozycji zawodników. Wydawałoby się, że panowie powinni się nudzić – przecież sami profesjonaliści, trasa długa, każdy ma rower w stanie idealnym – ale teoria teorią, a w praktyce warsztat był praktycznie cały czas okupowany. Połowa naszych rowerów skorzystała z tej okazji (a pozostałym dwom też by nie zaszkodziło.)
Na przepakach nie było limitu więc spakowaliśmy sporo rzeczy, chipsy, pepsi i inne smakołyki.
Dostaliśmy mapy- dwa komplety, każdy składał się z 18 arkuszy plus informację ze dwie  dodatkowe mapki dostaniemy na etapach BnO. Trochę czasu zajęło ogarniecie tego, zaznaczenie przebiegu i spakowanie, Nie mieliśmy pro mapnika na trekking, ale dość szybko zaimprowizowaliśmy na niego woreczek strunowy formatu A4, z którego, po połączeniu ze smyczą wyszedł całkiem fajny kawałek mapnika.
      

Północ! Na początek krótki prolog, pamięciówka, każdy z ekipy po jednym punkcie. Marta czuwała, żeby każdy biegł do swojego punktu, co wcale nie było tak oczywiste  – kiedy próbujesz nocą spojrzeć grupę osób wpatrzonych w jedną mapę z perspektywy mapy widzisz tylko grupę czołówek. [Krzyś] Ten etap był dla mnie bardzo emocjonujący  – ledwo zbiegłem z asfaltu moja niedawno skręcona kostka postanowiła krzywo stanąć. Ból, niecenzuralny okrzyk i od razu w głowie myśl, że właśnie mój udział w rajdzie się zakończył. Na szczęście udało się jakoś rozchodzić, a dużo punktów oferowało konieczność wkładania nóg do wody, co było niesamowitą ulgą. [Krzyś]




 Organizatorzy chyba chcieli nadrobić ilość rolek i kajaków za zimowe rajdy. Były to też zdecydowanie najbardziej niszczące etapy. Ten pierwszy zaczęliśmy z klasą, zaliczając nawigacyjną wtopę tuż koło bazy, na asfalcie. Przez pierwsze kilometry w mojej głowie były takie hasła jak „To jest przyjemne! Się jedzie! Rolki są fajne!”, ale szybko na wierzch wypłynął temat bólu w plecach i wrażenia, że każda nierówność próbuje nas zabić .
Asfalt na mapie był oznaczony w czterech kategoriach  1 najlepszy – 4 pseudoasfalt. Po jedynce jechało się naprawdę super – jakieś 20 km/h. W kilku miejscach pojawiło się oznaczenie „7” myśleliśmy ze to źle nadrukowana „1” ale to był asfalt poza kategorią – tradycyjne kocie łby.
Staraliśmy się nie zmieniać rolek za często bo każda zmiana też kosztowała odrobinę czasu.
(tutaj powinny się pojawić foty Piotra Dymusa, którym z podziwu godnym zapałem wymijał nas autem i robił zdjęcia z różnych cudacznych pozycji)
Trochę pojeździliśmy, trochę pobiegaliśmy, były problemy ze znalezieniem PK 3, gdzie trochę zabrakło w opisie po której stronie cieku on się znajduje. Tuż po wschodzie dojechaliśmy na strefę zmian A, gdzie porzuciliśmy rolki i na dzień dobry zrobiliśmy miłe BnO po bardzo pagórkowatym terenie. Potem wcieliliśmy się w rolę ciągników i poszliśmy na spacer z kajakami.   O ile jednak udało nam się rzutem na taśmę zabrać taśmy do transportowania kajaków to nie pomyśleliśmy, że skoro ma być piękna pogoda to znaczy że będzie świeciło. Innymi słowy, lampa niesamowita, a my bez kropli kremu z filtrem i skrawka czapki z daszkiem. Zaowocowało to niestety spaleniem twarzy. Poza tym Słońce i woda mają chyba jakąś magiczną moc wyciągania siły z ludzi, dlatego etap kajakowy był naprawdę turbo męczący. Nie tyle, co wyniszczający jakąś konkretną partię mięśni, ale wyciągał siły z całego organizmu.
Mieliśmy za to  klubowe wiosła karbonowe. Niesamowicie lekkie a i kształt łopat dawał możliwość lekkiego i przyjemnego wiosłowania.



Dało się więc „troszkę” popływać, jakieś 10 godzin. Przez większość czasu brakowało emocji – dominowała bardzo leniwa Gwda, w wielu miejscach w formie zalewu. Straszną rzeczą było posiadanie mapy i obserwowanie progresu (stagnacji?) „aha, jesteśmy tu, to jakaś 1/5 pierwszej mapy, czyli jeszcze jakieś 3 i 4/5 kartki).  Każda przenoska, normalnie raczej zmora kajakarzy, dla nas to była wielka radość, jakaś odmiana, chwila w której nie trzeba wiosłować. Gdyby wyeliminować ból w rękach i plecach to etap bardzo wakacyjny – słoneczko, ciepło, ptaszki śpiewają, brakowało tylko zimnego piwerka. Udało mi się też wepchnąć kajakiem Agatę do wody podczas przenoszenia nad zawalonym drzewem! Po tej niespodziewanej kąpieli nastąpił chwilowy deficyt ciepłych ubrań, ale po zamianach i dzięki świecącemu Słońcu wszyscy płynęli w suchych i ciepłych rzeczach.




Ostatni etap na Gwdzie obfitował w bystrza i różnego rodzaju kamienie usiane na dnie, a i nurt był szybszy. Dlatego płynęło się nieopisanie żwawiej i nie łapał sen, ale szczerze współczuliśmy teamom, które były za nami i miały pokonywać ten najtrudniejszy technicznie odcinek kajaków po zmroku.  My dopłynęliśmy do kolejnej strefy zmian już po zachodzie Słońca, ale na szczęście jeszcze ”za widoku”. Wyjście z kajaku, przebranie się w suche ciuchy i ogrzanie przy ognisku były duża nagrodą za te godziny wiosłowania. Rower zaczęliśmy mocno, nawigacyjne wszystko elegancko. Teren, na którym odbywało się mtbo mniej przyjemny – las z dużą ilością zwalonych drzew, gruby mech, mnóstwo gałęzi wchodzących w koła – to sprawiło, że był to dla mnie najbardziej nerwowy etap. Jak się jednak okazało i tak mięliśmy wiele szczęścia, jeśli chodzi o zmagania z terenem na tym MTBO, bo jednemu z zawodników Hadesu złamał się przez rzeczone gałęzie hak od przerzutki i od tego momentu jechał na singlu! Potem miało pójść łatwo i szybko, głównie po asfaltach do strefy zmian, ale cały dzień w kajaku, bez jakiejkolwiek osłony głowy przed słońcem dały się we znaki. Zaczęło się przysypianie, jazda slalomem – słowem walka. Jakieś 3 km przed celem było na tyle źle, że zarządziliśmy 10 minową drzemkę na schodach. Mimo, że na rowerze było dość zimno, to podczas drzemki nikt nie narzekał na wychładzanie się, więc chyba byliśmy poważnie zmęczeni.


Drugie BnO poszło nam lepiej niż się tego spodziewaliśmy. Dogoniliśmy tutaj Konwaliowców, którzy mieli jakieś problemy nawigacyjne. Wyczuliło nas to bardzo i głównie szybkim marszem, ale bardzo pewnie jeśli chodzi o mapę, doczłapaliśmy się do strefy zmian przed nimi. Jednak wsiedli na rowery szybciej, a u nas wróciło przysypianie, więc w głowach odpuściliśmy walkę o miejsca, a skupiliśmy się próbach jechania w granicach jezdni (nie zawsze się udawało, Marta zaliczyła jakiś rów, a Agata obudzona krzykiem wyhamowała tuż przed).  Warto dodać, że na strefie zmian bo BnO czekał na nas przepyszny, ciepły, suchy makaron, ugotowany przez organizatorów, który dodał nam sił i energii na kolejne kilometry napierania.

Jakoś w okolicach wschodu uświadomiliśmy sobie, że my wcale nie stoimy komfortowo z ilością czasu do limitu trasy, czas wrzucić wyższe obroty. Był to dobry bat, wszyscy przyspieszyliśmy, słońce też trochę nas rozbudziło. Poskutkowało to dojechaniem na przedostatni punkt zanim Gallowie i ekipa zbudowali swój katamaran. Ożywieni szansą walki i dopingiem ze strony obsługi ekspresowo zbudowaliśmy naszą łajbę (bez zastanowienia cała czwórka zasmakowała kąpieli- [Maras] w życiu nie widziałem żeby ludzie ubrani, w butach tak szybko wskakiwali po jajka i jajniki do zimnego jeziora- byle tylko trochę szybciej poszło!) i odbiliśmy od brzegu przed Konwaliami. Zostało już tylko trochę pomachać wiosłem, podjechać kawałeczek rowerem i upragniona meta!
Ogólnie, jadąc chyba nikt z nas nie spodziewał się, że będziemy się zmagać z trasą tak długo (31 godzin). Na pewno też nikt nie liczył, że uda się ukończyć na drugim miejscu. Starty Krzysia z Markiem i Frankiem na zimowym 360 i 4 Żywiołach poskutkowały trochę przejęciem ich spokoju w nawigacji, który ostatecznie zawsze się opłaca. Rajd bardzo nam się podobał, organizacja trasy długiej świetna, dzięki bardzo organizatorom! Zdjęcia tylko z kajaków, bo innych póki co nie ma, ale są świetne, więc patrzcie i żałujcie!
Sama Krajna- piękna kraina, fakt, że pogoda dopisała i pewnie dlatego wszystko wyglądało bajecznie. Na pewno zapamiętamy na długo wschody Słońca, w końcu udało się nam zaliczyć aż dwa. Warto było :)

Łącznie nabiegliśmy, najechaliśmy i napłynęliśmy ok 220 km, w czasie ok.  31 godzin, zajmując drugie miejsce, ze stratą ok. 2 godzin do zwycięskiego teamu Hades Madaj. Niedługo po nas na metę dotarł Rajd Konwalii, zajmując trzecie miejsce. Gratulacje dla wszystkich :)

Agata, Marek, Krzyś