niedziela, 10 sierpnia 2014

Mountain Challenge, wyzwanie roku!

Dane techniczne
Rajd: Mountain Challenge Szczawnica 2014
Dystans: 300 km
Dyscypliny: kajak, rower, bieganie
Limit: 72 h (urobione: 57h- Krzyś, 50h - ja)
Nazwa teamu: On-Sight 2
Skład: Krzysztof Muszyński, Agata Błotnicka, Marek Muszyński, Rafał Bogacki
Miejsce: DSC

Znaliśmy już trochę Hill Sprint po Krajnie, znamy trochę góry, bo w końcu spędzamy w nich całkiem sporo czasu no i znamy też trochę Kubę, bo przecież wywodzimy się z tego samego klubu. A jednak to co działo się na Mountain Challange 2014 w Szczawnicy  okazało się całkowicie nieznaną nowością. Przynajmniej dla mnie. Był to mój pierwszy długi rajd, debiut także jeśli chodzi o lokalizację, w końcu ściganie po górach to zupełnie inna bajka niż nizinne wyzwania.

- Agat, zabieraj te ciepłe ciuchy. Co z tego, że jest lato, to są góry, tam może być naprawdę zimno! – stanowczym głosem nadzorował moje pakowanie Krzyś. A pakowaliśmy się 2 tygodnie przed rajdem, bo do Szczawnicy mieliśmy pojechać praktycznie prosto z Katowic, po powrocie z innego wypadu. Popatrzyłam na niego z politowaniem, bo na dworze było jakieś +/- 56 stopni, no ale niech mu będzie, w końcu doświadczenie ma większe.

Do szkoły w Szczawnicy docieramy pierwsi, ale w niepełnym składzie- brakuje jeszcze Rafała, z którym kontakt podłapaliśmy pod koniec czerwca na Biegu Rzeźnika, i który zdecydował się z nami wystartować. Po jego przyjeździe ku naszej wielkiej uciesze okazało się, że poza byciem superbiegaczem Rafał jest też serwisantem rowerowym, więc nasze dwakółka były przygotowane jak nigdy dotąd.
Ale miały się one przydać dopiero na drugim etapie.

fot. Piotr Dymus

- 5,4,3,2,1, start!- Kubie chyba naprawdę sporą przyjemność sprawiło wypuszczenie nas na trasę. Jeszcze nic bowiem nie zwiastowało burz  i zawirowań, na które mieliśmy trafić.
Po chwili jednak zwiastuny nas dopadły. Poprad jest jednak górską rzeką, a że w górach lipiec był miesiącem bez bezdeszczowych dni, to wody było naprawdę dużo. Innymi słowy: fale, bystrza, woda w kajaku, kajak w wodzie, postój na wylanie wody, fale, bystrza, woda w kajaku,  kajak w wodzie, … I tak w kółko. Wszyscy. Szczególnie ta szczęśliwa połowa każdego teamu, która trafiła na kajak  o kolorze zielonym i pseudonimie miska. Rewelacyjnie bowiem nabierał on wodę. Na szczęście w zielonym płynęli Muszyńscy a w czerwonym pershingu Rafał i ja. No to naprzód!

- Eee, Rafał, może wyjdziemy na brzeg i to sprawdzimy?- propozycja zbyt nieśmiała i mało przekonująca przerodziła się w decyzję, w dodatku fatalną w skutkach. Tak więc, mimo niepokojących szumów płyniemy dalej... No i stało się. Najbardziej spektakularny wypadek kajakowy ostatnich lat (przynajmniej w moim życiu) rozpoczął się.

Najpierw przyjemnie szybko, a potem… „woda, wszędzie, kurde, co się dzieje, dobra mam kapok, Rafał, nie ma Rafała, a nie , jest na brzegu, ok, kajak, gdzie jest kajak, aha, trzymam się go, dobra, chyba przeżyję, albo nie, nie no, chyba dam jakoś radę, byle jakoś wyżej być, z ramionami nad wodą wyżej niż 3 cm, dobra młoda, wychodzimy, hop, hm, nie,  i jeszcze raz, no dawaj, dasz radę się podciągnąć, jest kapok? Jest, uf, a kask z lampą?!, trzyma się, uf, no, to na trzy! [to podciąganie], jakoś poszło, teraz tylko utrzymaj równowagę, o fak, jaki fuks, jest kamień na którym mogę stać, ten kajak zrobił coś w stylu cofki, matko! , kajak, co z nim, zaraz zaraz [zanurza rękę żeby sprawdzić o co chodzi], o ja pierdzielę, pękł na pół?!?!, a to co?, moje siedzonko?!, fak! Jaki fuks!, dobra, trzymaj się, nie wymyślaj”.

Tak, umysł kobiety to zdecydowanie skomplikowana machina, mam nadzieję, że zostanie mi wybaczony chaos, jaki wprowadziłam. Ale coś w tym stylu się właśnie działo. Chciałabym tu przytoczyć dialogi jakie toczyliśmy z chłopakami (Muszyńscy wysiedli z kajaka na brzeg, Rafał do nich dotarł) ale absolutnie nic nie było słychać. Więc krzyczeliśmy do siebie nic nie słysząc,  mi udało się uwolnić plecak Rafała, w którym był telefon i szczęśliwie go do niego rzucić. Ekipa z brzegu zaczęła więc wzywanie pomocy, a ja, czyli potrzebująca pomocy stałam sobie jakieś 12 m od brzegu na boso na kamieniu w wielkim bystrzu, jakie robi się po spadku wody z 2 metrowego progu na głazowisko.  Kolejne ekipy przenosiły kajaki bokiem mijając nas, niektórzy z niedowierzaniem patrzyli co się dzieje i łapali za głowę.

" I łąpali się za głowę" Pozdrowienia dla Konwalii :)
Widok na brzeg

Pożyczone, fot. Darek Bogumił
Widok z brzegu, ta czarna rurka to element kajaka.






Po ponad godzinie przyjechał taki o zestaw: WOPR,  2 straże pożarne, 2 ambulanse, suka policyjna, no i zaczęło się ratowanie. Trochę to było zabawne, jak mały jest człowiek w obliczu sił natury, i dopiero po ok 40 min Udało się w końcu dorzucić do mnie dodatkowy kapok i piankowy pas ratunkowy na linie. Ubrawszy się w to wszystko miałam rozstać się z bezpiecznym przytułkiem, który stworzył dla mnie słynny pęknięty na pół czerwony kajak.
 „Trzy, czte-ry, ała, kamienie, fuj, woda, woda wszędzie, no pięknie, ściągnie mi spodnie, a nie, jednak dam radę przytrzymać, kurde, znowu kamienie, o, czyjeś ręce, jak dobrze, no , już już, jestem, możecie mnie puścić, kamień na lądzie, ale ulga, matko, moje stopy! czemu są fioletowo zielone?, o NRCek, będzie cieplutko, jak bezpiecznie!” 


Wyjście na brzeg było naprawdę przyjemne. Najgorsze okazało się jednak, że nie ja jestem najbardziej poszkodowana, ale Rafał, którego szaleńczy nurt przeciągnął  jakieś 60 m po głazach. Pogotowie zabrało go do szpitala, biedny nie mógł chodzić i schylać się jeszcze przez kilka dni, okazało się też, że nastąpiło przesunięcie kręgów, czy innego typu nieprzyjemna sprawa, która może być brzemienna w skutkach. Wracaj do zdrowia!

W oczekiwaniu na pomoc, zabijam nudę.
Pewnie jest już wszystkich jasne, że rajd dla ekipy On-Sight 2 się skończył. Rafał pod opieką lekarzy, my psychicznie rozwaleni w volkswagenie Bartka z Kubą, który obejrzawszy swoją stratę (kajak) odwozi nas na przepak, do którego płynęliśmy.
- To jak? Ciśniemy dalej, nie? – zgadniejcie kto rzucił to stwierdzenie ;)
- No, a co myślałeś, że wakacje? – takie zdanie chyba nie padło, ale w każdym razie po częściowym otrząsnieciu się i przebraniu w suche rzeczy wsiedliśmy na rowery  i ruszyliśmy pod pierwszą górę na naszej drodze. Pierwszą i   a b s o l u t n i e nie ostatnią. Pod tą daliśmy radę akurat nawet podjechać!

fot. Piotr Dymus

- Jak myślisz, te rowery, teamu który zwieźli to jak przetransportowali? Przypięli gdzieś w lesie? A może zwiozą autem? A może coś nam zaśpiewasz? No, dawaj…
- Maras!, cholera, daj mi spokojnie spać! No błagam, odczep się!-  no cóż, przyznaję ,że chłopaki miały trochę racji nie pozwalając mi zasnąć w nocy na śliskim asfalcie na rowerze. Teraz jestem im nawet wdzięczna, ale naprawdę wydawało mi się realne bezpieczne kimanie na zjazdach!

Przepak, ciepłe ciuchy, ale znowu bez miejsca na posadzenie tyłka i choć chwilowe ugrzanie się. Więc tempo ekspresowe-  jedyne 40 min na przebranie się, najedzenie i ruszenie na 55 km treku. Była 2:30 pierwszej nocy.  Nasza wizja zrobienia tego trekkingu  w 12 h baaardzo szybko zmieniła się w plan na 15 h, o tym że stanęło na 20 dowiecie się później. Niestety, już po pierwszym punkcie (14 PK) organizm Marasa jakoś przestał współpracować i wraz ze wschodzącym Słońcem opuścił nas (mnie i Krzysia) gdzieś na czerwonym szlaku papieskim. Jedna mała nawigacyjna wtopa, 11 min kimania na polnce i ciśniemy do kolejnych punktów. Mijamy się z NonStopami i podobno Tetrahedronami (ich nie widzieliśmy, ale track tak powiedział) i tak góra, dół, góra, dól…. W ogóle to opracowaliśmy z Krzyśkiem genialny system znajdowania punktów w jarach strumieni: od dołu, i po kostki w przyjemnie lodowatej wodzie i
prosto na punkt!

Nawigacyjnie łatwo nie było, tempem też nie powalaliśmy, więc dopiero ok 21 dotarliśmy do ostatniego punktu na treku, gdzie czekał ZS- wspinaczka.  Dodam mimochodem, że zrobiło się ciemno, zimno, zaczęło padać, przyszła burza, a my nie mogliśmy znaleźć KAMIENIOŁOMU.
- Naprawdę?! Nie możemy namierzyć dziury w górze?! To musi być wielkie! Ja pierdolę, no nie wierzę KAMIENIOŁOM! – to Krzyś.

W końcu po małej pomocy Kuby odnaleźliśmy wspinaczkę. W mokrej, zimnej skale. Ja podziękowałam, Krzyś dzielnie dotarł na górę z kartą i zupełnie wyczerpani (znaczy ja, Krzyś tryskał energią) doczłapaliśmy do SZ C. Czas na niemiłe niespodzianki .Znowu żadnego dachu nad głową, nic ciepłego, a ja w swoim roztrzepaniu nie wrzuciłam na ten przepak  żadnych rzeczy! JAK?! Do dziś nie mam pojęcia. Udało nam się jednak pod czyimś tarasem ubrać w suche rzeczy, owinąć NRCekami i drzemać. Naprawdę potrzebowałam ciepła i snu. Ale z minusów startowania ze swoim byłym niedoszłym, to nawet w takiej sytuacji jakoś przytulanie nie bardzo daje radę przejść przez gardło. Znaczy ramiona.

No i poddałam się. Wymęczona, wymarznięta, zjechałam do bazy na ciepły prysznic, piwko i spanie. Ale dla Krzysia, czyli On-Sight 2 Single to nie koniec rajdu. Ten niesamowicie dzielny młodzieniec sam rozpykał 2 etapy, które z założenia team miał pokonywać dwiema dwójkami. Czyli sam płynął kajakiem po jeziorze (to zadanie dla 1 dwójki) a później biegał  na orientację (to zadanie dla 2 dwójki). Zuch z niego, co nie?

- Chyba nie myślałeś, ze dam Ci dokończyć ten rajd w pojedynkę, hę? Dawaj, ładujemy kajak i ciśniemy! – Krzyś nawet nie zdziwił się, że jednak wróciłam na trasę. Tak jest, po regeneracji słabszego ogniwa,  On- Sight 2 Duet znów w natarciu! Przyjemna kajakowa przenoska z wózkiem skonstruowanym przez Rafała, później ok 15 km naprawdę szybkiego biegu do Krościenka- omijaliśmy w ten sposób odwołany etap kajakowy (podobno ktoś dwa dni wcześniej złamał gdzieś kajak!). Krzyś oczywiście niesamowicie daje radę, nie śpi, nie marudzi, po prosu rajduje pełną parą!

Już tylko tyrolka z rowerem, i ostatnie 20 km jazdy. Znaczy jazdy jak jazdy- czyli pchaj, nieś, ciągnij- pokaż co Twój rower potrafi! Mój niestety pod koniec nie potrafił już hamować, więc ostatni zjazd, długi, do Szczawnicy, to trochę jazda bez trzymanki. Paradoksalnie, trzymać trzeba było się naprawdę mocno, bo na kamieniach i stromiznach trzęsło niemiłosiernie!

Wielki, postkomunistyczny budynek hotelu Hutnik było widać z daleka. Coś nam mówiło, ze tam właśnie będzie zjazd. I był. Bardziej skoki na linie, bo lina jakoś ciężko chodziła w moim małym kubku, ale wysokość (12 pięter) działała wyobraźnię!

Szpetny, co nie?

I ostatnia prosta! Rajd się właśnie dla nas kończy. Wprawdzie szampana już nie było, ale puszka dobrego, zimnego, porajdowego piwa jest naprawdę  zimna  i dobra J Krzyś odebrał zasłużone owacje na stojąco (nie było gdzie usiąść przed szkołą :D ), zyskał tytuł najmocniejszego Krzysia Muszyńskiego w Szczawnicy i… i właściwie to tyle. Przyszedł czas na rozmaite przyjemności, kąpiele, jedzenie, spanie, pogaduchy, piwo (piwa), oczekiwanie na resztę zespołów.

[Epilog]

Dzięki Hill Sprincie wielkie! Szczawnica dała naprawdę dużo do myślenia, tak na bardzo wielu płaszczyznach J  Prawdę mówiąc, uczucia co do naszego występu mam ciągle mocno mieszane, bo wiem, że cały start On-Sightu 2 mógł  wyglądać inaczej , ale ilość przeżyć  i ich intensywność każą mi krzyczeć: Kubo! Jeszcze więcej, jeszcze dalej, jeszcze wyżej! 

PS
Zapraszam: www.race.onsight.pl   :)

wtorek, 1 kwietnia 2014

Krajna, szybka trasa krótka


Kiedy czwórka z OS walczyła na trasie turystycznej, Jaś i Staś (On-Sight / ToRazDwa) wybrali wariant trasy SPORTOWEJ. Żadnych widoczków, oglądania słońca, prażenia się w kajaku, podziwiania rzeźby terenu na mapie. Sama łyda.




Start, tup tup tup (ta sama pamięciówka co na długiej) tup tup, na oko 3/5 zawodników już na rowerach a my cały czas tup tup tup… pochowali te punkty, mapy poobracali do góry nogami. Jak już się udało odkryć gdzie jest północ na mapie, a gdzie w rzeczywistości jakoś punkty się znalazły i ruszyliśmy, najpierw asfalt więc trochę nadgoniliśmy, ale żeby tak nie jechać za bardzo z przodu, trochę pozwiedzaliśmy leśne ścieżki, bo gdybyśmy chcieli jechać drogą prosto na punkt to startowalibyśmy w maratonie MTB.  


Baza w Sławianowie
Tak więc, starym zwyczajem, zaczęliśmy od sympatycznych nawigacyjnych wpadek. Dalej do strefy zmian już w miarę płynnie. Banan w rękę, bo etapy BnO z bananem w ręce to też nasza rodząca się tradycja (i tu pytanie do zorientowanych, czy skoro bieg z biegówkami w ręce to oddzielna dyscyplina to bieg z bananem też może za taką uchodzić?) Bieg bez trudności, nie dawał możliwości do popisu orientalnymi technikami. Scorelauf był, jednak kolejność podbijania była oczywista (jedynie można było biec w jedną albo drugą stronę), tym bardziej zdziwiła nas informacja na jednym z punktów, że Zadanie Specjalne jeszcze niegotowe i mamy sobie biec gdzie indziej, udało się jednak przekonać obsługę, że to nie ma sensu i  zespołowo pokonaliśmy dobre 15m na dwóch drewnianych deskach (szkoda że pierwsza ekipa na tym punkcie nie mogła jeszcze zrobić tego zadania, później wrócili je zrobić, dostali premię czasową i kolejność się rozsypała, zasłużenie wygrali ale nie dostąpili zaszczytu wbiegnięcia, jako pierwsi na ostatnią prostą przy gromkich owacjach i okrzykach dziesiątek kibiców.)

A tu kobieca reprezentacja On-Sightu 

 No i tak biegliśmy dalej ten bieg, trzeba było nawet zmoczyć majtki żeby przeprawić się przez kanał ( nasz debiut w tej dziedzinie, yohoo!), kolejny ZS – odczytanie wiadomości nadanej morsem, tu organizatorzy nawalili i zamiast morsa chorągiewkami machała jakaś kobieta. 


To też nie my

Wracamy do strefy zmian, ciasteczka regionalne do sakwy i dalej ostatnie 17km ( a tak naprawdę to należy powiedzieć druga połowa) na rowerze. Ponownie mimo trudności nawigacyjnych na poziomie „punkt – prosto, w lewo i do końca prosto – punkt” udało nam się źle skręcić, tracąc ok 5min. Dotarliśmy do wyszczególnionego na odprawie punktu na wyspie, tam było zbiorowe szukanie z innymi teamami, tam zachęcony pierwszym kontaktem gaci z wodą oraz sugerując się opisem „wyspa” na wyspę dotarłem drogą wodną. Jaś przyszedł groblą.

Krajna

 Po punkcie asfaltowy przejazd do mety z trochę ponurym widokiem uciekających nam teamów. Następny etap to kajaczki, które okazały się porażką z naszej strony, jakiś taki konkretny zygzak nam wyszedł, ale może jak się startuje na trasie 50km, to można sobie pozwolić na takie urozmaicenie. Przy wysiadaniu z kajaka w celu odbicia karty odbyliśmy festiwal skurczy , który wygrałem ja zapewniając że nie mogę się ruszyć i do punktu poszedł Jaś. Tak więc na jeziorze już nic nie ugraliśmy i jako 4-ty zespół (za 2 MM i 1 MIX-em)  dotarliśmy na metę. Chociaż trasę można nazwać łatwą i niewymagającą, to z drugiej strony brak nawigacyjnych trudności wymuszał ciągły wysiłek, więc zmęczyliśmy się jak mało kiedy. Kolejna krótka trasa, która dała nam dużo satysfakcji, przyjemności i żadnej kontuzji, dlatego też mimo dobiegającego nas echa krytyki co do startów młodych, zdrowych, pięknych mężczyzn na krótkiej trasie, my zakochani w tej formie dalej będziemy jej wierni. Może, jak kiedyś wygramy…

Załączone zdjęcia dostarczył organizator (ukradłem organizatorowi),  wszystkie są tutaj  https://www.facebook.com/hillsprintar/photos_stream
Polecam, bo kozackie. 

Długa, czwórkowa na Krajnie przygoda


Znowu rower brudny, wanna zapełniona butami, wiosłami i innymi cudami, pralka ledwo zipie, o moich plecach to już nie wspominając… Kolejny rajd w tym sezonie za nami! W weekend wystartowaliśmy

On-Sightową czwórką o dość eksperymentalnym, dbającym o  parytet składzie: Agata Błotnicka, Marta Kurek, Marek i Krzysiek Muszyńscy. Krajna AR, organizowany przez Kubę Wolskiego z Hill Sprintu dał wszystkim nieźle w kość!






           
Tym razem udało nam się, nie trzeba było jechać przez pół Polski, start w piątek o północy pozwolił na przeżycie normalnego dnia i ruszenie popołudniu.
Normalnego tzn. Połowa drużyny – Agata i Krzyś o 16.45 wzięli udział w Akademickich Mistrzostwach Wielkopolski we wspinaczce- dobrze rozgrzali bicepsy przed etapem kajakowym.
Szybko skonsultowaliśmy jeszcze co zabrać – przypomniałem sobie o softshellu na wypadek chłodu na rowerze oraz zdecydowaliśmy się żeby zabrać taśmy do ciągnięcia kajaków.
Na miejscu klasyczne ogarnianie przepaków i sprzętu na ostatnią chwilę. Trzeba bardzo pochwalić pomysł zaproszenia profesjonalnego serwisu rowerowego do dyspozycji zawodników. Wydawałoby się, że panowie powinni się nudzić – przecież sami profesjonaliści, trasa długa, każdy ma rower w stanie idealnym – ale teoria teorią, a w praktyce warsztat był praktycznie cały czas okupowany. Połowa naszych rowerów skorzystała z tej okazji (a pozostałym dwom też by nie zaszkodziło.)
Na przepakach nie było limitu więc spakowaliśmy sporo rzeczy, chipsy, pepsi i inne smakołyki.
Dostaliśmy mapy- dwa komplety, każdy składał się z 18 arkuszy plus informację ze dwie  dodatkowe mapki dostaniemy na etapach BnO. Trochę czasu zajęło ogarniecie tego, zaznaczenie przebiegu i spakowanie, Nie mieliśmy pro mapnika na trekking, ale dość szybko zaimprowizowaliśmy na niego woreczek strunowy formatu A4, z którego, po połączeniu ze smyczą wyszedł całkiem fajny kawałek mapnika.
      

Północ! Na początek krótki prolog, pamięciówka, każdy z ekipy po jednym punkcie. Marta czuwała, żeby każdy biegł do swojego punktu, co wcale nie było tak oczywiste  – kiedy próbujesz nocą spojrzeć grupę osób wpatrzonych w jedną mapę z perspektywy mapy widzisz tylko grupę czołówek. [Krzyś] Ten etap był dla mnie bardzo emocjonujący  – ledwo zbiegłem z asfaltu moja niedawno skręcona kostka postanowiła krzywo stanąć. Ból, niecenzuralny okrzyk i od razu w głowie myśl, że właśnie mój udział w rajdzie się zakończył. Na szczęście udało się jakoś rozchodzić, a dużo punktów oferowało konieczność wkładania nóg do wody, co było niesamowitą ulgą. [Krzyś]




 Organizatorzy chyba chcieli nadrobić ilość rolek i kajaków za zimowe rajdy. Były to też zdecydowanie najbardziej niszczące etapy. Ten pierwszy zaczęliśmy z klasą, zaliczając nawigacyjną wtopę tuż koło bazy, na asfalcie. Przez pierwsze kilometry w mojej głowie były takie hasła jak „To jest przyjemne! Się jedzie! Rolki są fajne!”, ale szybko na wierzch wypłynął temat bólu w plecach i wrażenia, że każda nierówność próbuje nas zabić .
Asfalt na mapie był oznaczony w czterech kategoriach  1 najlepszy – 4 pseudoasfalt. Po jedynce jechało się naprawdę super – jakieś 20 km/h. W kilku miejscach pojawiło się oznaczenie „7” myśleliśmy ze to źle nadrukowana „1” ale to był asfalt poza kategorią – tradycyjne kocie łby.
Staraliśmy się nie zmieniać rolek za często bo każda zmiana też kosztowała odrobinę czasu.
(tutaj powinny się pojawić foty Piotra Dymusa, którym z podziwu godnym zapałem wymijał nas autem i robił zdjęcia z różnych cudacznych pozycji)
Trochę pojeździliśmy, trochę pobiegaliśmy, były problemy ze znalezieniem PK 3, gdzie trochę zabrakło w opisie po której stronie cieku on się znajduje. Tuż po wschodzie dojechaliśmy na strefę zmian A, gdzie porzuciliśmy rolki i na dzień dobry zrobiliśmy miłe BnO po bardzo pagórkowatym terenie. Potem wcieliliśmy się w rolę ciągników i poszliśmy na spacer z kajakami.   O ile jednak udało nam się rzutem na taśmę zabrać taśmy do transportowania kajaków to nie pomyśleliśmy, że skoro ma być piękna pogoda to znaczy że będzie świeciło. Innymi słowy, lampa niesamowita, a my bez kropli kremu z filtrem i skrawka czapki z daszkiem. Zaowocowało to niestety spaleniem twarzy. Poza tym Słońce i woda mają chyba jakąś magiczną moc wyciągania siły z ludzi, dlatego etap kajakowy był naprawdę turbo męczący. Nie tyle, co wyniszczający jakąś konkretną partię mięśni, ale wyciągał siły z całego organizmu.
Mieliśmy za to  klubowe wiosła karbonowe. Niesamowicie lekkie a i kształt łopat dawał możliwość lekkiego i przyjemnego wiosłowania.



Dało się więc „troszkę” popływać, jakieś 10 godzin. Przez większość czasu brakowało emocji – dominowała bardzo leniwa Gwda, w wielu miejscach w formie zalewu. Straszną rzeczą było posiadanie mapy i obserwowanie progresu (stagnacji?) „aha, jesteśmy tu, to jakaś 1/5 pierwszej mapy, czyli jeszcze jakieś 3 i 4/5 kartki).  Każda przenoska, normalnie raczej zmora kajakarzy, dla nas to była wielka radość, jakaś odmiana, chwila w której nie trzeba wiosłować. Gdyby wyeliminować ból w rękach i plecach to etap bardzo wakacyjny – słoneczko, ciepło, ptaszki śpiewają, brakowało tylko zimnego piwerka. Udało mi się też wepchnąć kajakiem Agatę do wody podczas przenoszenia nad zawalonym drzewem! Po tej niespodziewanej kąpieli nastąpił chwilowy deficyt ciepłych ubrań, ale po zamianach i dzięki świecącemu Słońcu wszyscy płynęli w suchych i ciepłych rzeczach.




Ostatni etap na Gwdzie obfitował w bystrza i różnego rodzaju kamienie usiane na dnie, a i nurt był szybszy. Dlatego płynęło się nieopisanie żwawiej i nie łapał sen, ale szczerze współczuliśmy teamom, które były za nami i miały pokonywać ten najtrudniejszy technicznie odcinek kajaków po zmroku.  My dopłynęliśmy do kolejnej strefy zmian już po zachodzie Słońca, ale na szczęście jeszcze ”za widoku”. Wyjście z kajaku, przebranie się w suche ciuchy i ogrzanie przy ognisku były duża nagrodą za te godziny wiosłowania. Rower zaczęliśmy mocno, nawigacyjne wszystko elegancko. Teren, na którym odbywało się mtbo mniej przyjemny – las z dużą ilością zwalonych drzew, gruby mech, mnóstwo gałęzi wchodzących w koła – to sprawiło, że był to dla mnie najbardziej nerwowy etap. Jak się jednak okazało i tak mięliśmy wiele szczęścia, jeśli chodzi o zmagania z terenem na tym MTBO, bo jednemu z zawodników Hadesu złamał się przez rzeczone gałęzie hak od przerzutki i od tego momentu jechał na singlu! Potem miało pójść łatwo i szybko, głównie po asfaltach do strefy zmian, ale cały dzień w kajaku, bez jakiejkolwiek osłony głowy przed słońcem dały się we znaki. Zaczęło się przysypianie, jazda slalomem – słowem walka. Jakieś 3 km przed celem było na tyle źle, że zarządziliśmy 10 minową drzemkę na schodach. Mimo, że na rowerze było dość zimno, to podczas drzemki nikt nie narzekał na wychładzanie się, więc chyba byliśmy poważnie zmęczeni.


Drugie BnO poszło nam lepiej niż się tego spodziewaliśmy. Dogoniliśmy tutaj Konwaliowców, którzy mieli jakieś problemy nawigacyjne. Wyczuliło nas to bardzo i głównie szybkim marszem, ale bardzo pewnie jeśli chodzi o mapę, doczłapaliśmy się do strefy zmian przed nimi. Jednak wsiedli na rowery szybciej, a u nas wróciło przysypianie, więc w głowach odpuściliśmy walkę o miejsca, a skupiliśmy się próbach jechania w granicach jezdni (nie zawsze się udawało, Marta zaliczyła jakiś rów, a Agata obudzona krzykiem wyhamowała tuż przed).  Warto dodać, że na strefie zmian bo BnO czekał na nas przepyszny, ciepły, suchy makaron, ugotowany przez organizatorów, który dodał nam sił i energii na kolejne kilometry napierania.

Jakoś w okolicach wschodu uświadomiliśmy sobie, że my wcale nie stoimy komfortowo z ilością czasu do limitu trasy, czas wrzucić wyższe obroty. Był to dobry bat, wszyscy przyspieszyliśmy, słońce też trochę nas rozbudziło. Poskutkowało to dojechaniem na przedostatni punkt zanim Gallowie i ekipa zbudowali swój katamaran. Ożywieni szansą walki i dopingiem ze strony obsługi ekspresowo zbudowaliśmy naszą łajbę (bez zastanowienia cała czwórka zasmakowała kąpieli- [Maras] w życiu nie widziałem żeby ludzie ubrani, w butach tak szybko wskakiwali po jajka i jajniki do zimnego jeziora- byle tylko trochę szybciej poszło!) i odbiliśmy od brzegu przed Konwaliami. Zostało już tylko trochę pomachać wiosłem, podjechać kawałeczek rowerem i upragniona meta!
Ogólnie, jadąc chyba nikt z nas nie spodziewał się, że będziemy się zmagać z trasą tak długo (31 godzin). Na pewno też nikt nie liczył, że uda się ukończyć na drugim miejscu. Starty Krzysia z Markiem i Frankiem na zimowym 360 i 4 Żywiołach poskutkowały trochę przejęciem ich spokoju w nawigacji, który ostatecznie zawsze się opłaca. Rajd bardzo nam się podobał, organizacja trasy długiej świetna, dzięki bardzo organizatorom! Zdjęcia tylko z kajaków, bo innych póki co nie ma, ale są świetne, więc patrzcie i żałujcie!
Sama Krajna- piękna kraina, fakt, że pogoda dopisała i pewnie dlatego wszystko wyglądało bajecznie. Na pewno zapamiętamy na długo wschody Słońca, w końcu udało się nam zaliczyć aż dwa. Warto było :)

Łącznie nabiegliśmy, najechaliśmy i napłynęliśmy ok 220 km, w czasie ok.  31 godzin, zajmując drugie miejsce, ze stratą ok. 2 godzin do zwycięskiego teamu Hades Madaj. Niedługo po nas na metę dotarł Rajd Konwalii, zajmując trzecie miejsce. Gratulacje dla wszystkich :)

Agata, Marek, Krzyś




wtorek, 4 lutego 2014

Śnieżne Konwalie. Gościnna relacja Marka Muszyńskiego



Rok temu zaliczyłem mój pierwszy występ w pieszym rajdzie na orientacje- była to impreza Śnieżne Konwalie w Nietążkowie koło Śmigla.
Jasnym więc było ze i w tym roku będzie to pewny punkt kalendarza startów.


Tym bardziej że przecieki i komunikaty od organizatorów wskazywały ze będzie to impreza z bardzo fajną bazą w ciekawym terenie. O takie aspekty jak fajnie zbudowana trasa, dobrze oznaczone PK czy porządnie przygotowane numery, karty itp. na rajdach organizowanych przez Rajd Konwali można być spokojnym.
Fot1. Marek Galla  - budowniczy tras
Z Poznania jechaliśmy w piątek „po pracy” w dwa samochody. Jako że transport dogodny a przed startem trzeba  się porządnie wyspać, to zabraliśmy ze sobą dla 8 osób materacy na 11. Do tego czajnik itp. Itd.
Do Zielonej góry jechaliśmy mijając Jezusa ze Świebodzina, droga prosta i około 20.30 zameldowaliśmy się w bazie rajdu. Odebraliśmy numery jak zwykle super przygotowane jeżeli chodzi o szatę graficzną i jakość laminowania, podobnie karta startowa. Do tego w pakiecie ładny magnesik na lodówkę i trochę ulotek Partnerów Rajdu. Takie dodatki widziałem do tych czas na biegach ulicznych.
Zajęliśmy miejsce na Sali gimnastycznej gdzie po napompowaniu wszystkich materacy mieliśmy wydzielony spory obszar.
2 fot Szkudlarek
Po zjedzeniu kolacji i sprawdzeniu jak wygląda reszta szkoły decydujemy się na przenosiny na korytarz na 2gim piętrze. Tu muszę podkreślić jak niesamowita bazą nasz organizatorzy uraczyli – do dyspozycji mielismy DWIE sale gimnastyczne, dwie szatnie z prysznicami, i ogólnie  ponad 20 tolalet na róznych kondygnacjach!!  Do tego Kawa od Idea Kafe
3 Fot. Rajd Konwalii
oraz  dzięki partnerom rajdu – sklepowi biegowemu NaturalBornRunners, Icebug oraz offTrail Walsh. Można było kupić buty na niesprzyjające warunki, buffy rękawiczki itp korzystając z upustow.
4fot Rajd Konwalii


Noc  przespaliśmy dogodnie na materacach, jedyny minus to taki ze Krzyś uraczył nas budzikiem w telefonie już o 6.20 a nie 7.20 jak się umawialiśmy – zainteresowany nie pamieta żeby cos dzwoniło.
Jemy śniadanie, pijemy herbatkę, ubieramy ciuszki – raczej lekko z Krzysiem dwie warstwy plus coś do plecaczka, robimy izotonika i przed czasem schodzimy na odprawę.
5 fot. Rajd Konwalii
Niestety Organizatorom nie doszedł mikrofon więc na odprawie staraliśmy się stanąć blisko prelegenta Franka. Na naszej trasie nie ma PK z herbatą, nie ma zabronionych przejść, wysłuchujemy wyjaśnienia jak ma wyglądać PK – ze to lampion z perforatorem.


6fot R. Was
Dostajemy mapy i mamy chwilę czasu żeby nakreślaczem zaznaczyć jak planujemy zaliczac PK. Na pierwszy ogień najbliższy PK i potem przeciwnie do ruchu wskazówek zegara.
7fot Rajd Konwali
8fot D. Tuzimek
9fot Rajd Konwalii



Ustawiamy się na starcie przy bramie ogrodu botanicznego i równo o 9 ruszamy. Plan zakłada początek spokojny, ale widzimy ze Piotr Dopierałą rwie do przodu jakby go niedźwiedź gonił. Po chwili zastanowienia przyspieszamy, dzięki czemu kolejkę do PK 40 widzimy za plecami.
10 fot R. Was - kolejka
Równie szybko w czołówce podbijamy 39, 38 na szczycie stoku narciarskiego, 41, drobna wpadka na 42 i dalej sprawnie zaliczamy PK 44, 43, 48, 47, 46 i 45 z którego się wracamy przez 46. Ewidentnie nie optymalny wariant. Przejście mapy w wykonaniu nawigacyjnym Krzysia dobre i zaliczam PK 16 – całkiem potężna góra- jak się okazuje nie ostatnią.
Następnie biegniemy po PK 1 to wieża strażacka na szczycie górki – biegnąc najpierw widzimy maszt, ale nie daliśmy się zwieść – ostry podbieg pod górkę,
11 fot E-traperzy
PK zaliczony i cofamy się. Na PK 17 tez trafiamy bez przygód.
Natomiast po wyruszeniu z PK 17 zaczyna dziać się magia, zaplanowany na mapie ewidentny wariant w terenie jest ciężki do odszukania. Tniemy na azymut w celu znalezienia jakiegoś miejsca do zorientowania się.  Jeszcze trochę zwiedzania przy samym PK 10 na zakręcie rowu i ruszamy na kolejną porażkę – PK 11. Myśleliśmy ze jesteśmy na przecince idącej na południe. Byliśmy gdzieś indziej – wybiegamy strasznie na wschód i tracimy kolejne cenne minuty biegnąc na PK 11.
PK 11 umiejscowiony w rozlewisku strumyka.  Tu mapa okazuje się być niedoskonała o jakieś 20 lat – polana jest gęstwiną, rozstawiony płot, wzdłuż którego zapadając się po kolana dochodzimy do PK. Błoto z okolic strumyka jest niesamowite – w domu skarpetki przed wrzuceniem do pralki przepieram 5 razy – woda wciąż brązowa.


Szybko odbiegamy na PK 12 i z rozpędu przebiegamy go o jakieś 700m. Naprawiamy błąd, odrobina emocji przy szukaniu polany, na której ma stać PK – pomocna okazuje się wydeptana autostrada. Wybiegamy i staramy się nadgonić stracone minuty – znów trochę przecinki na mapie nie zgadzają się z terenem.  PK 13 prostu a do tego wystawiony z daleka przez ekipę, która na szczycie góry robi piknik. W drodze na 14 obawiamy się rzeczki, która okazuje się być malutkim ciekiem. Z 14 na 15 trochę gęstwinki na mapie wyglądają inaczej niż w terenie i kolejne minuty stracone 
Powrót na mapę do BNO bezbłędny dzięki fajnie wyciętemu klinowi. Zaliczamy 49, PK 34 PK 35, podchodzimy od najstromszej strony na szczyt z PK 36 gdzie mijamy znajomych z trasy TP10. Biegniemy jak najszybciej z poczuciem nieuchronnej klęski na PK 37, 33, 32 i na 31 gdzie znów troszkę tracimy.
Sprint do mety – ostatni km w tempie 4.30 i meldujemy się jako czwarty i piąty zawodnik z trasy. Strata do 2 i3 miejsca 2 minuty do pierwszego 5.
12fot. Rajd konwali - krzys miesjce 4
13fot rajd Konwalii Marek - miejsce 5
Cóż – Marek Galla mówił ze zwycięzcy TP25 powinni zrobić trasę poniżej 3 godzin. Miejsca niby dość wysokie, ale biorąc pod uwagę ilość i wagę błędów, jakie zrobiliśmy i ile nas kosztowały pozostaje Duzy niedosyt. Forma biegowa była tylko czasem nogi chyba za szybko niosły.
Na mecie jedna z najprzyjemniejszych części rajdu – ciepły prysznic i posiłek regeneracyjny – tu jak zwykle organizatorzy RajdKonwalii zapewnili posiłek VEGE!! Super sprawa.
Jeżeli jeszcze nie byliście na żadnym rajdzie a jesteście z Poznania – nie martwcie się, nie trzeba daleko wyjeżdżać – już w maju w Poznaniu zostanie rozegrany Rajd Poznańska Bimba.!




14 Organizatorzy


Od redakcji, wyniki ToRazDwa:

4 - Krzysztof Muszyński - 03:14
17 - Jan Ritter - 04:26
61 - Agata Błotnicka - 06:25 (11 kobieta).

Pierwszy start w tak licznym składzie, oby nie ostatni ;)


 Nasz cygański obóz. (Fot. Ala i jej cudowny telefon)

wtorek, 21 stycznia 2014

Lecimy na podium, czyli 4 żywioły na trasie Open


Po raz kolejny duet Ritterów słynących z nienagannej dezorganizacji postanowił wziąć udział w rajdzie przygodowym.


Dotychczasowe doświadczenie rajdowe:
- Rajd Bimba
- Rajd Konwalii
- 2x TP 25 
- no i jeszcze, Grassor (100km błądzenia na rowerze).

Teraz miał być pierwszy rajd zimowy, zresztą był, bo jak w himalajach jest dobre okno pogodowe to jakoś nikt nie mówi "wejście zimowe, ale pogoda jak wczesną jesienią”.

Wybraliśmy trasę Open (80km), a nie Extrim (150km) za pomocą następujących argumentów:
- doświadczenie niewielkie, a zimą to żadne
- w sumie to nie trenujemy
- dla kogo jest ta trasa jak nie dla nas



Gdyby nie rzucane raz po raz w czasie domowych mijanek przez Jacha przypomnienia o rajdzie i pomoc Krzysia, pewnie obudziłbym się dzień przed rajdem z problemem nadmiaru bagażu do pociągu ( plecaki, rower, biegówki), następnie problem szybko by się rozwiązał bo przecież nie miałbym wcale roweru. Na szczęście Jasiu ponaglał, Krzysiu pożyczył rower, zabrał część rzeczy do samochodu i ostatecznie w pełnej gotowości stanęliśmy na starcie. Pogoda, te kilka stopni na plusie, zupełnie spoko, z klimatologicznego punkty widzenia klasyczne przedzimie.

3,2,1 lecimy. 

Staramy się utrzymać w czołówce, w tajemniczych okolicznościach Jachu zostaje w tyle i w sumie ta sytuacja będzie się już powtarzać do końca ostatniego etapu rowerowego. Zjawisko to dziwne, bo do tej pory na rowerze to Jachu ciągnął. Czy to pożyczony rower jechał nadzwyczaj szybko? Spadek formy Jacha? Jakaś bariera psychiczna? Pojawiają się podejrzenia że to mogła byś kwestia hamulców przy których w pociągu podejrzanie, samotnie i długo majstrowałem. Cel osiągnąłem, można teraz napisać: Jachu zostawał na rowerze w tyle.

Dobra, dojechaliśmy 4km do pierwszego BnO, tu nawigujemy razem, razem z innymi, no właściwie to biegniemy za innymi, ale to tylko 2 pierwsze punkty. Potem już się ogarneliśmy i całe BnO, na spokojnie, bez większych błędów ( w kontekście dalszych wydarzeń zabawne jest jak spinałem się o te małe błędy na których traciliśmy max. kilkadziesiąt sekund)
Gdzieś tu stwierdzamy, że w przyjemniejszej pogodzie to jeszcze nie startowaliśmy.

Przesiadka na rowery i już wsłuchujemy się w głośny szum terenowych opon sunących po gładkim asfalcie. Problem tylko, że ja (Staś) wsłuchuję się tylko w szum SWOICH opon, zostawiam brata w tyle, nie służąc mu swoim "kołem". Trochę zwalniam, mam czas na ogarnianie mapy, wsadzonej w przewygodny mapnik "Miry", pożyczony od klubu którego barwy reprezentujemy ( i teraz wiadomo skąd taka kolejność w nazwie, ToRazDwa to silne przywiązanie ale korzyści materialne robią różnicę), na pewno wybiorę idealny wariant...

Jednak nie,  czyżbym nie patrzył na poziomice analizując mapę? A może po prostu ciągle żywe wspomnienia z sylwestra na Babiej Górze kazały mi skierować nas na szczyt wzniesienia o takiej samej nazwie. Pozostaje to zagadką, a efekt taki że ciągniemy rowery po stromej, polnej drodze.

Pkt numero 3, "Góra Birów", dojeżdżamy, przed nami długie schody na szczyt góry, zwieńczone zamkniętą bramą (bo tam jakiś gród na szczycie) Górę próbujemy zdobyć wszelkimi sposobami łącznie ze wspinaniem się do zamkniętego grodu po skałkach. Punkt jednak wcale nie był wysoko, ale na zboczu na które trafiliśmy dopiero po okrążeniu zamku.


Już z właściwej strony Góry Birów.


Dalej lecimy tą samą taktyką, tzn. ja uciekam Jachowi licząc że to go zmotywuje, ale Jachu jest uparty, albo wersja druga: ja uciekam , nie pomagając mu a do tego męcząc psychicznie. Psychologia rajdów to dziedzina ciągle mi obca. No może nie rozegrałem tego najfajniej, ale mam przecież czas na wybranie idealnego wariantu a opcje są takie: jedziemy prosto asfaltem, albo równoległą drogą, ale po piachach, wybieram piachy. 
Ta decyzja to zagadka nr2


Jak już skończyły się piaskowe męczarnie, poprzepraszałem Jasia i znowu podobna sytuacja jak na małych BnO-błędach, wydaje mi się, że to taki wielki błąd, ile czasu straciliśmy, będzie ze 300sekund, ile to może być miejsc... W końcu docieramy do głównej atrakcji rajdu: biegówki.

Na początek mała zmyłka, na mapie BnO nie było miejsca z którego BnO się zaczynało. Jachu ogarnął i wzięliśmy ze sobą mapę główną rajdu (1:50 000). Teren tego BnO bardzo miły dla oka, a do tego raz po raz dochodził ten absurdalny widok ludzi wpatrzonych w mapę z biegówkami na plecach. I tylko dorysować dymek nad ich głowami: "Czy na pewno jesteśmy we właściwym miejscu, o właściwym czasie, gdzie jest k^#*a ten śnieg?" 
To BnO poszło podobnie jak poprzednie, taktyka: bez szaleństw, żadnego szagowania, azymutowania na większe odległości. Kończymy BnO, przepak, kabanochy w poliki, Delicje do kieszeni i pedałujemy. 

Ja uciekam, Jachu trochę zostaje, ja wybieram warianty...znany scenariusz. Podobnie jak poprzednio są błędy ale ciągle jesteśmy w stawce (coś koło 3miejsca w MM Open się kręcimy) Rowery kończymy po ciemku, przepak w bazie. Z bukłaka made in Tesco, zeszło mi dobre 1,5l, co jest sukcesem, bo wypicie z niego większego łyka kończy się zadyszką. 

Teraz trekking na mapie 50-tce. Ciągle uśmiechnięci ruszamy, wiemy, że podium jest do ugrania (zgubne podejście). Pierwszy punkt całkiem elegancko się znalazł, tam chyba nawet kogoś wyprzedziliśmy, moc ciągle była z nami, niestety zdrowy rozsądek właśnie zaczynał ustępować kuszącej wizji chwały i splendoru wynikającego z 3-go miejsca


Lecimy na kolejny z mixem jakimś (przepraszam, ale tych teamów nie ogarniam), po drodze pojawia się myśl: zadanie specjalne na punkcie, trzeba być tam pierwszym, żeby nie czekać. Tup Tup, tak szybko, "Jachu dawaj, lecimy!", ciach ciach, po szlakach, w mrocznej mgle zielony, niebieski i czarny wyglądają tak samo, tu ten odbija, my dalej prosto, wszystko się zgadza, biegnę, biegnę, w końcu daję Jachowi mnie dogonić, Jachu zdradza swoje wątpliwości i okazuję się że jakieś 300 metrów temu północ odbiła w lewo czy jakoś tak i pomylone gary. Znowu myśl: taki błąd, takie straty, nie do odrobienia. Na PK13 ostatecznie i tak jesteśmy  podobno na drugim miejscu w kat. MM, zaraz za nami kolejny zespół.

 Wchodzę po wiszącej drabince na szczycie której jest perforator, na dół już zjazd i możemy ruszać dalej na przedostatni PK (14, w Jaskini Zegarowej). Teraz chętnie bym opisał jak tam doszliśmy ale nie wiem. Może jakieś emocje przytoczę: rozgoryczenie, poczucie bezsilności, zagubienia, tęsknota. Po kilku tysiącach sekund błądzenia po zamglonych polach uprawnych, wchodzimy na asfalt, ciągle daleko od Jaskini ale przynajmniej wiemy gdzie jesteśmy. Kiedy już jesteśmy w strefie prawdopodobnego występowania punktu kontrolnego, przeczesujemy cały teren, w końcu na plecach innego teamu wchodzimy do właściwej Jaskini. 
to nie nasz ślad, ale zrobiliśmy to podobnie


Do mety jeszcze staramy się z siebie coś dać, jeszcze kombinujemy na azymut przez pola, żeby jeszcze coś ugrać, ostatecznie będąc znowu 10 metrów z przodu, znowu olewam szczegółową nawigację, nie ta ścieżka, 10 minut w plecy. Przybiegamy na 6. miejscu, 5 min. straty do 5., 50min do 2. Właśnie poznaliśmy smak nieobliczalności rajdów. On-Sightowcy z trasy Extrim też. Myśleli, że zamykają stawkę, a ostatecznie zamknęli podium.




Tak o to gdzieś na granicy województwa Małopolskiego i Śląskiego, odnaleźliśmy swoje granice frustracji i wzajemnej wyrozumiałości, odkryliśmy też trasę (Open) na której, z naszym przygotowaniem fizycznym, mogliśmy się ścigać, a nie człapać walcząc o ukończenie trasy w limicie.


Rajdy ucząc bawią, bawiąc uczą, psując kolana wzmacniają więzy rodzinne.


Warto? Zagadka nr 3


Staś & Jaś (On-Sight, ToRazDwa)

Bonus:
Po jednym piwie