niedziela, 10 sierpnia 2014

Mountain Challenge, wyzwanie roku!

Dane techniczne
Rajd: Mountain Challenge Szczawnica 2014
Dystans: 300 km
Dyscypliny: kajak, rower, bieganie
Limit: 72 h (urobione: 57h- Krzyś, 50h - ja)
Nazwa teamu: On-Sight 2
Skład: Krzysztof Muszyński, Agata Błotnicka, Marek Muszyński, Rafał Bogacki
Miejsce: DSC

Znaliśmy już trochę Hill Sprint po Krajnie, znamy trochę góry, bo w końcu spędzamy w nich całkiem sporo czasu no i znamy też trochę Kubę, bo przecież wywodzimy się z tego samego klubu. A jednak to co działo się na Mountain Challange 2014 w Szczawnicy  okazało się całkowicie nieznaną nowością. Przynajmniej dla mnie. Był to mój pierwszy długi rajd, debiut także jeśli chodzi o lokalizację, w końcu ściganie po górach to zupełnie inna bajka niż nizinne wyzwania.

- Agat, zabieraj te ciepłe ciuchy. Co z tego, że jest lato, to są góry, tam może być naprawdę zimno! – stanowczym głosem nadzorował moje pakowanie Krzyś. A pakowaliśmy się 2 tygodnie przed rajdem, bo do Szczawnicy mieliśmy pojechać praktycznie prosto z Katowic, po powrocie z innego wypadu. Popatrzyłam na niego z politowaniem, bo na dworze było jakieś +/- 56 stopni, no ale niech mu będzie, w końcu doświadczenie ma większe.

Do szkoły w Szczawnicy docieramy pierwsi, ale w niepełnym składzie- brakuje jeszcze Rafała, z którym kontakt podłapaliśmy pod koniec czerwca na Biegu Rzeźnika, i który zdecydował się z nami wystartować. Po jego przyjeździe ku naszej wielkiej uciesze okazało się, że poza byciem superbiegaczem Rafał jest też serwisantem rowerowym, więc nasze dwakółka były przygotowane jak nigdy dotąd.
Ale miały się one przydać dopiero na drugim etapie.

fot. Piotr Dymus

- 5,4,3,2,1, start!- Kubie chyba naprawdę sporą przyjemność sprawiło wypuszczenie nas na trasę. Jeszcze nic bowiem nie zwiastowało burz  i zawirowań, na które mieliśmy trafić.
Po chwili jednak zwiastuny nas dopadły. Poprad jest jednak górską rzeką, a że w górach lipiec był miesiącem bez bezdeszczowych dni, to wody było naprawdę dużo. Innymi słowy: fale, bystrza, woda w kajaku, kajak w wodzie, postój na wylanie wody, fale, bystrza, woda w kajaku,  kajak w wodzie, … I tak w kółko. Wszyscy. Szczególnie ta szczęśliwa połowa każdego teamu, która trafiła na kajak  o kolorze zielonym i pseudonimie miska. Rewelacyjnie bowiem nabierał on wodę. Na szczęście w zielonym płynęli Muszyńscy a w czerwonym pershingu Rafał i ja. No to naprzód!

- Eee, Rafał, może wyjdziemy na brzeg i to sprawdzimy?- propozycja zbyt nieśmiała i mało przekonująca przerodziła się w decyzję, w dodatku fatalną w skutkach. Tak więc, mimo niepokojących szumów płyniemy dalej... No i stało się. Najbardziej spektakularny wypadek kajakowy ostatnich lat (przynajmniej w moim życiu) rozpoczął się.

Najpierw przyjemnie szybko, a potem… „woda, wszędzie, kurde, co się dzieje, dobra mam kapok, Rafał, nie ma Rafała, a nie , jest na brzegu, ok, kajak, gdzie jest kajak, aha, trzymam się go, dobra, chyba przeżyję, albo nie, nie no, chyba dam jakoś radę, byle jakoś wyżej być, z ramionami nad wodą wyżej niż 3 cm, dobra młoda, wychodzimy, hop, hm, nie,  i jeszcze raz, no dawaj, dasz radę się podciągnąć, jest kapok? Jest, uf, a kask z lampą?!, trzyma się, uf, no, to na trzy! [to podciąganie], jakoś poszło, teraz tylko utrzymaj równowagę, o fak, jaki fuks, jest kamień na którym mogę stać, ten kajak zrobił coś w stylu cofki, matko! , kajak, co z nim, zaraz zaraz [zanurza rękę żeby sprawdzić o co chodzi], o ja pierdzielę, pękł na pół?!?!, a to co?, moje siedzonko?!, fak! Jaki fuks!, dobra, trzymaj się, nie wymyślaj”.

Tak, umysł kobiety to zdecydowanie skomplikowana machina, mam nadzieję, że zostanie mi wybaczony chaos, jaki wprowadziłam. Ale coś w tym stylu się właśnie działo. Chciałabym tu przytoczyć dialogi jakie toczyliśmy z chłopakami (Muszyńscy wysiedli z kajaka na brzeg, Rafał do nich dotarł) ale absolutnie nic nie było słychać. Więc krzyczeliśmy do siebie nic nie słysząc,  mi udało się uwolnić plecak Rafała, w którym był telefon i szczęśliwie go do niego rzucić. Ekipa z brzegu zaczęła więc wzywanie pomocy, a ja, czyli potrzebująca pomocy stałam sobie jakieś 12 m od brzegu na boso na kamieniu w wielkim bystrzu, jakie robi się po spadku wody z 2 metrowego progu na głazowisko.  Kolejne ekipy przenosiły kajaki bokiem mijając nas, niektórzy z niedowierzaniem patrzyli co się dzieje i łapali za głowę.

" I łąpali się za głowę" Pozdrowienia dla Konwalii :)
Widok na brzeg

Pożyczone, fot. Darek Bogumił
Widok z brzegu, ta czarna rurka to element kajaka.






Po ponad godzinie przyjechał taki o zestaw: WOPR,  2 straże pożarne, 2 ambulanse, suka policyjna, no i zaczęło się ratowanie. Trochę to było zabawne, jak mały jest człowiek w obliczu sił natury, i dopiero po ok 40 min Udało się w końcu dorzucić do mnie dodatkowy kapok i piankowy pas ratunkowy na linie. Ubrawszy się w to wszystko miałam rozstać się z bezpiecznym przytułkiem, który stworzył dla mnie słynny pęknięty na pół czerwony kajak.
 „Trzy, czte-ry, ała, kamienie, fuj, woda, woda wszędzie, no pięknie, ściągnie mi spodnie, a nie, jednak dam radę przytrzymać, kurde, znowu kamienie, o, czyjeś ręce, jak dobrze, no , już już, jestem, możecie mnie puścić, kamień na lądzie, ale ulga, matko, moje stopy! czemu są fioletowo zielone?, o NRCek, będzie cieplutko, jak bezpiecznie!” 


Wyjście na brzeg było naprawdę przyjemne. Najgorsze okazało się jednak, że nie ja jestem najbardziej poszkodowana, ale Rafał, którego szaleńczy nurt przeciągnął  jakieś 60 m po głazach. Pogotowie zabrało go do szpitala, biedny nie mógł chodzić i schylać się jeszcze przez kilka dni, okazało się też, że nastąpiło przesunięcie kręgów, czy innego typu nieprzyjemna sprawa, która może być brzemienna w skutkach. Wracaj do zdrowia!

W oczekiwaniu na pomoc, zabijam nudę.
Pewnie jest już wszystkich jasne, że rajd dla ekipy On-Sight 2 się skończył. Rafał pod opieką lekarzy, my psychicznie rozwaleni w volkswagenie Bartka z Kubą, który obejrzawszy swoją stratę (kajak) odwozi nas na przepak, do którego płynęliśmy.
- To jak? Ciśniemy dalej, nie? – zgadniejcie kto rzucił to stwierdzenie ;)
- No, a co myślałeś, że wakacje? – takie zdanie chyba nie padło, ale w każdym razie po częściowym otrząsnieciu się i przebraniu w suche rzeczy wsiedliśmy na rowery  i ruszyliśmy pod pierwszą górę na naszej drodze. Pierwszą i   a b s o l u t n i e nie ostatnią. Pod tą daliśmy radę akurat nawet podjechać!

fot. Piotr Dymus

- Jak myślisz, te rowery, teamu który zwieźli to jak przetransportowali? Przypięli gdzieś w lesie? A może zwiozą autem? A może coś nam zaśpiewasz? No, dawaj…
- Maras!, cholera, daj mi spokojnie spać! No błagam, odczep się!-  no cóż, przyznaję ,że chłopaki miały trochę racji nie pozwalając mi zasnąć w nocy na śliskim asfalcie na rowerze. Teraz jestem im nawet wdzięczna, ale naprawdę wydawało mi się realne bezpieczne kimanie na zjazdach!

Przepak, ciepłe ciuchy, ale znowu bez miejsca na posadzenie tyłka i choć chwilowe ugrzanie się. Więc tempo ekspresowe-  jedyne 40 min na przebranie się, najedzenie i ruszenie na 55 km treku. Była 2:30 pierwszej nocy.  Nasza wizja zrobienia tego trekkingu  w 12 h baaardzo szybko zmieniła się w plan na 15 h, o tym że stanęło na 20 dowiecie się później. Niestety, już po pierwszym punkcie (14 PK) organizm Marasa jakoś przestał współpracować i wraz ze wschodzącym Słońcem opuścił nas (mnie i Krzysia) gdzieś na czerwonym szlaku papieskim. Jedna mała nawigacyjna wtopa, 11 min kimania na polnce i ciśniemy do kolejnych punktów. Mijamy się z NonStopami i podobno Tetrahedronami (ich nie widzieliśmy, ale track tak powiedział) i tak góra, dół, góra, dól…. W ogóle to opracowaliśmy z Krzyśkiem genialny system znajdowania punktów w jarach strumieni: od dołu, i po kostki w przyjemnie lodowatej wodzie i
prosto na punkt!

Nawigacyjnie łatwo nie było, tempem też nie powalaliśmy, więc dopiero ok 21 dotarliśmy do ostatniego punktu na treku, gdzie czekał ZS- wspinaczka.  Dodam mimochodem, że zrobiło się ciemno, zimno, zaczęło padać, przyszła burza, a my nie mogliśmy znaleźć KAMIENIOŁOMU.
- Naprawdę?! Nie możemy namierzyć dziury w górze?! To musi być wielkie! Ja pierdolę, no nie wierzę KAMIENIOŁOM! – to Krzyś.

W końcu po małej pomocy Kuby odnaleźliśmy wspinaczkę. W mokrej, zimnej skale. Ja podziękowałam, Krzyś dzielnie dotarł na górę z kartą i zupełnie wyczerpani (znaczy ja, Krzyś tryskał energią) doczłapaliśmy do SZ C. Czas na niemiłe niespodzianki .Znowu żadnego dachu nad głową, nic ciepłego, a ja w swoim roztrzepaniu nie wrzuciłam na ten przepak  żadnych rzeczy! JAK?! Do dziś nie mam pojęcia. Udało nam się jednak pod czyimś tarasem ubrać w suche rzeczy, owinąć NRCekami i drzemać. Naprawdę potrzebowałam ciepła i snu. Ale z minusów startowania ze swoim byłym niedoszłym, to nawet w takiej sytuacji jakoś przytulanie nie bardzo daje radę przejść przez gardło. Znaczy ramiona.

No i poddałam się. Wymęczona, wymarznięta, zjechałam do bazy na ciepły prysznic, piwko i spanie. Ale dla Krzysia, czyli On-Sight 2 Single to nie koniec rajdu. Ten niesamowicie dzielny młodzieniec sam rozpykał 2 etapy, które z założenia team miał pokonywać dwiema dwójkami. Czyli sam płynął kajakiem po jeziorze (to zadanie dla 1 dwójki) a później biegał  na orientację (to zadanie dla 2 dwójki). Zuch z niego, co nie?

- Chyba nie myślałeś, ze dam Ci dokończyć ten rajd w pojedynkę, hę? Dawaj, ładujemy kajak i ciśniemy! – Krzyś nawet nie zdziwił się, że jednak wróciłam na trasę. Tak jest, po regeneracji słabszego ogniwa,  On- Sight 2 Duet znów w natarciu! Przyjemna kajakowa przenoska z wózkiem skonstruowanym przez Rafała, później ok 15 km naprawdę szybkiego biegu do Krościenka- omijaliśmy w ten sposób odwołany etap kajakowy (podobno ktoś dwa dni wcześniej złamał gdzieś kajak!). Krzyś oczywiście niesamowicie daje radę, nie śpi, nie marudzi, po prosu rajduje pełną parą!

Już tylko tyrolka z rowerem, i ostatnie 20 km jazdy. Znaczy jazdy jak jazdy- czyli pchaj, nieś, ciągnij- pokaż co Twój rower potrafi! Mój niestety pod koniec nie potrafił już hamować, więc ostatni zjazd, długi, do Szczawnicy, to trochę jazda bez trzymanki. Paradoksalnie, trzymać trzeba było się naprawdę mocno, bo na kamieniach i stromiznach trzęsło niemiłosiernie!

Wielki, postkomunistyczny budynek hotelu Hutnik było widać z daleka. Coś nam mówiło, ze tam właśnie będzie zjazd. I był. Bardziej skoki na linie, bo lina jakoś ciężko chodziła w moim małym kubku, ale wysokość (12 pięter) działała wyobraźnię!

Szpetny, co nie?

I ostatnia prosta! Rajd się właśnie dla nas kończy. Wprawdzie szampana już nie było, ale puszka dobrego, zimnego, porajdowego piwa jest naprawdę  zimna  i dobra J Krzyś odebrał zasłużone owacje na stojąco (nie było gdzie usiąść przed szkołą :D ), zyskał tytuł najmocniejszego Krzysia Muszyńskiego w Szczawnicy i… i właściwie to tyle. Przyszedł czas na rozmaite przyjemności, kąpiele, jedzenie, spanie, pogaduchy, piwo (piwa), oczekiwanie na resztę zespołów.

[Epilog]

Dzięki Hill Sprincie wielkie! Szczawnica dała naprawdę dużo do myślenia, tak na bardzo wielu płaszczyznach J  Prawdę mówiąc, uczucia co do naszego występu mam ciągle mocno mieszane, bo wiem, że cały start On-Sightu 2 mógł  wyglądać inaczej , ale ilość przeżyć  i ich intensywność każą mi krzyczeć: Kubo! Jeszcze więcej, jeszcze dalej, jeszcze wyżej! 

PS
Zapraszam: www.race.onsight.pl   :)