Po raz kolejny duet Ritterów słynących z nienagannej dezorganizacji postanowił wziąć udział w rajdzie przygodowym.
Dotychczasowe
doświadczenie rajdowe:
- Rajd Bimba
-
Rajd Konwalii
- 2x TP 25
- no i jeszcze, Grassor (100km błądzenia na rowerze).
Teraz
miał być pierwszy rajd zimowy, zresztą był, bo jak w himalajach
jest dobre okno pogodowe to jakoś nikt nie mówi "wejście
zimowe, ale pogoda jak wczesną jesienią”.
Wybraliśmy
trasę Open (80km), a nie Extrim (150km) za pomocą następujących
argumentów:
-
doświadczenie niewielkie, a zimą to żadne
-
w sumie to nie trenujemy
Gdyby
nie rzucane raz po raz w czasie domowych mijanek przez Jacha
przypomnienia o rajdzie i pomoc Krzysia, pewnie obudziłbym się
dzień przed rajdem z problemem nadmiaru bagażu do pociągu (
plecaki, rower, biegówki), następnie problem szybko by się
rozwiązał bo przecież nie miałbym wcale roweru. Na szczęście
Jasiu ponaglał, Krzysiu pożyczył rower, zabrał część rzeczy
do samochodu i ostatecznie w pełnej gotowości stanęliśmy na
starcie. Pogoda, te kilka stopni na plusie, zupełnie spoko, z
klimatologicznego punkty widzenia klasyczne przedzimie.
3,2,1 lecimy.
Staramy się utrzymać w czołówce, w tajemniczych okolicznościach Jachu zostaje w tyle i w sumie ta sytuacja będzie się już powtarzać do końca ostatniego etapu rowerowego. Zjawisko to dziwne, bo do tej pory na rowerze to Jachu ciągnął. Czy to pożyczony rower jechał nadzwyczaj szybko? Spadek formy Jacha? Jakaś bariera psychiczna? Pojawiają się podejrzenia że to mogła byś kwestia hamulców przy których w pociągu podejrzanie, samotnie i długo majstrowałem. Cel osiągnąłem, można teraz napisać: Jachu zostawał na rowerze w tyle.
Dobra,
dojechaliśmy 4km do pierwszego BnO, tu nawigujemy razem, razem z
innymi, no właściwie to biegniemy za innymi, ale to tylko 2
pierwsze punkty. Potem już się ogarneliśmy i całe BnO, na
spokojnie, bez większych błędów ( w kontekście dalszych
wydarzeń zabawne jest jak spinałem się o te małe błędy na
których traciliśmy max. kilkadziesiąt sekund)
Gdzieś tu
stwierdzamy, że w przyjemniejszej pogodzie to jeszcze nie
startowaliśmy.
Przesiadka na rowery i już wsłuchujemy się w głośny szum terenowych opon sunących
po gładkim asfalcie. Problem
tylko, że ja (Staś) wsłuchuję się tylko w szum SWOICH opon,
zostawiam brata w tyle, nie służąc mu swoim "kołem".
Trochę zwalniam, mam czas na ogarnianie mapy, wsadzonej w
przewygodny mapnik "Miry", pożyczony od klubu którego
barwy reprezentujemy ( i teraz wiadomo skąd taka kolejność w
nazwie, ToRazDwa to silne przywiązanie ale korzyści materialne
robią różnicę), na pewno wybiorę idealny wariant...
Jednak nie, czyżbym nie patrzył na poziomice analizując mapę? A może po prostu ciągle żywe wspomnienia z sylwestra na Babiej Górze kazały mi skierować nas na szczyt wzniesienia o takiej samej nazwie. Pozostaje to zagadką, a efekt taki że ciągniemy rowery po stromej, polnej drodze.
Pkt numero 3, "Góra
Birów", dojeżdżamy, przed nami długie schody na szczyt góry,
zwieńczone zamkniętą bramą (bo tam jakiś gród na szczycie) Górę
próbujemy zdobyć wszelkimi sposobami łącznie ze wspinaniem się
do zamkniętego grodu po skałkach. Punkt jednak wcale nie był
wysoko, ale na zboczu na które trafiliśmy dopiero po okrążeniu
zamku.
Już z właściwej strony Góry Birów. |
Dalej
lecimy tą samą taktyką, tzn. ja uciekam Jachowi licząc że to go
zmotywuje, ale Jachu jest uparty, albo wersja druga: ja uciekam , nie
pomagając mu a do tego męcząc psychicznie. Psychologia rajdów to
dziedzina ciągle mi obca. No
może nie rozegrałem tego najfajniej, ale mam przecież czas na
wybranie idealnego wariantu a opcje są takie: jedziemy prosto
asfaltem, albo równoległą drogą, ale po piachach, wybieram
piachy.
Jak już skończyły się piaskowe
męczarnie, poprzepraszałem Jasia i znowu podobna sytuacja jak na
małych BnO-błędach, wydaje mi się, że to taki wielki
błąd, ile czasu straciliśmy, będzie ze 300sekund, ile to może
być miejsc... W końcu docieramy do głównej atrakcji rajdu: biegówki.
Na
początek mała zmyłka, na mapie BnO nie było miejsca z którego
BnO się zaczynało. Jachu ogarnął i wzięliśmy ze sobą mapę
główną rajdu (1:50 000). Teren tego BnO bardzo miły dla oka, a do
tego raz po raz dochodził ten absurdalny widok ludzi wpatrzonych w
mapę z biegówkami na plecach. I tylko dorysować dymek nad ich
głowami: "Czy na pewno jesteśmy we właściwym miejscu, o
właściwym czasie, gdzie jest k^#*a ten śnieg?"
To BnO poszło podobnie jak poprzednie,
taktyka: bez szaleństw, żadnego szagowania, azymutowania na większe
odległości. Kończymy BnO, przepak, kabanochy w poliki, Delicje
do kieszeni i pedałujemy.
Ja uciekam, Jachu trochę zostaje, ja
wybieram warianty...znany scenariusz. Podobnie jak poprzednio są
błędy ale ciągle jesteśmy w stawce (coś koło 3miejsca w MM Open
się kręcimy) Rowery kończymy po ciemku, przepak w bazie. Z bukłaka
made in Tesco, zeszło mi dobre 1,5l, co jest sukcesem, bo wypicie z
niego większego łyka kończy się zadyszką.
Teraz trekking na
mapie 50-tce. Ciągle uśmiechnięci ruszamy, wiemy, że podium jest
do ugrania (zgubne
podejście).
Pierwszy punkt całkiem elegancko się znalazł, tam chyba nawet kogoś
wyprzedziliśmy, moc ciągle była z nami, niestety zdrowy rozsądek
właśnie zaczynał ustępować kuszącej wizji chwały i splendoru
wynikającego z 3-go miejsca.
Lecimy na kolejny z mixem jakimś (przepraszam, ale tych teamów nie ogarniam), po drodze pojawia się myśl: zadanie specjalne na punkcie, trzeba być tam pierwszym, żeby nie czekać. Tup Tup, tak szybko, "Jachu dawaj, lecimy!", ciach ciach, po szlakach, w mrocznej mgle zielony, niebieski i czarny wyglądają tak samo, tu ten odbija, my dalej prosto, wszystko się zgadza, biegnę, biegnę, w końcu daję Jachowi mnie dogonić, Jachu zdradza swoje wątpliwości i okazuję się że jakieś 300 metrów temu północ odbiła w lewo czy jakoś tak i pomylone gary. Znowu myśl: taki błąd, takie straty, nie do odrobienia. Na PK13 ostatecznie i tak jesteśmy podobno na drugim miejscu w kat. MM, zaraz za nami kolejny zespół.
Wchodzę po wiszącej drabince na szczycie której jest perforator, na dół już zjazd i możemy ruszać dalej na przedostatni PK (14, w Jaskini Zegarowej). Teraz chętnie bym opisał jak tam doszliśmy ale nie wiem. Może jakieś emocje przytoczę: rozgoryczenie, poczucie bezsilności, zagubienia, tęsknota. Po kilku tysiącach sekund błądzenia po zamglonych polach uprawnych, wchodzimy na asfalt, ciągle daleko od Jaskini ale przynajmniej wiemy gdzie jesteśmy. Kiedy już jesteśmy w strefie prawdopodobnego występowania punktu kontrolnego, przeczesujemy cały teren, w końcu na plecach innego teamu wchodzimy do właściwej Jaskini.
Do mety jeszcze staramy się z siebie coś dać, jeszcze kombinujemy na azymut przez pola, żeby jeszcze coś ugrać, ostatecznie będąc znowu 10 metrów z przodu, znowu olewam szczegółową nawigację, nie ta ścieżka, 10 minut w plecy. Przybiegamy na 6. miejscu, 5 min. straty do 5., 50min do 2. Właśnie poznaliśmy smak nieobliczalności rajdów. On-Sightowcy z trasy Extrim też. Myśleli, że zamykają stawkę, a ostatecznie zamknęli podium.
Lecimy na kolejny z mixem jakimś (przepraszam, ale tych teamów nie ogarniam), po drodze pojawia się myśl: zadanie specjalne na punkcie, trzeba być tam pierwszym, żeby nie czekać. Tup Tup, tak szybko, "Jachu dawaj, lecimy!", ciach ciach, po szlakach, w mrocznej mgle zielony, niebieski i czarny wyglądają tak samo, tu ten odbija, my dalej prosto, wszystko się zgadza, biegnę, biegnę, w końcu daję Jachowi mnie dogonić, Jachu zdradza swoje wątpliwości i okazuję się że jakieś 300 metrów temu północ odbiła w lewo czy jakoś tak i pomylone gary. Znowu myśl: taki błąd, takie straty, nie do odrobienia. Na PK13 ostatecznie i tak jesteśmy podobno na drugim miejscu w kat. MM, zaraz za nami kolejny zespół.
Wchodzę po wiszącej drabince na szczycie której jest perforator, na dół już zjazd i możemy ruszać dalej na przedostatni PK (14, w Jaskini Zegarowej). Teraz chętnie bym opisał jak tam doszliśmy ale nie wiem. Może jakieś emocje przytoczę: rozgoryczenie, poczucie bezsilności, zagubienia, tęsknota. Po kilku tysiącach sekund błądzenia po zamglonych polach uprawnych, wchodzimy na asfalt, ciągle daleko od Jaskini ale przynajmniej wiemy gdzie jesteśmy. Kiedy już jesteśmy w strefie prawdopodobnego występowania punktu kontrolnego, przeczesujemy cały teren, w końcu na plecach innego teamu wchodzimy do właściwej Jaskini.
to nie nasz ślad, ale zrobiliśmy to podobnie |
Do mety jeszcze staramy się z siebie coś dać, jeszcze kombinujemy na azymut przez pola, żeby jeszcze coś ugrać, ostatecznie będąc znowu 10 metrów z przodu, znowu olewam szczegółową nawigację, nie ta ścieżka, 10 minut w plecy. Przybiegamy na 6. miejscu, 5 min. straty do 5., 50min do 2. Właśnie poznaliśmy smak nieobliczalności rajdów. On-Sightowcy z trasy Extrim też. Myśleli, że zamykają stawkę, a ostatecznie zamknęli podium.