środa, 18 września 2013

GSB po raz czwarty - raz, dwa, trzy... idziesz ty... sam.

 To wszystko nie miało być tak, nie miało to być moje "into the wild" light, ale tak się losy potoczyły, że jak przyszło co do czego to miałem wybór albo jechać sam albo siedzieć kolejny tydzień w domu. Uznałem, że jechanie samemu to może być ciekawe doświadczenie, więc ogarnąłem trasę, listę zakupów, namiot i to co mniej więcej będę musiał spakować. Czasu było tak w sam raz 10 dni na dojazdy i 300 km szlaku. Ostatnia noc w łóżku...nieprzespana, z rana do dentysty, "z bólem". Wyjazd przesunięty o jeden dzień, czasu już nie jest w sam raz.

 W dzień wyjazdu: mapy, fryzjer, zdobywanie funduszy na wyprawę, do teatru, do pubu na mecz "ostatniej szansy" i prosto na dworzec (tak żeby być 20 min przed pociągiem). Bilet udaje mi się kupić na 5 min przed odjazdem, bez miejscówki. W pociągu tłok jak za starych dobrych czasów, stoimy sobie na korytarzu, wpada pani konduktor, poważnie wściekła: - nie ruszymy półki tu będzie tyle ludzi -u mnie przerażenie, wywalą nas z pociągu - nie po to dostawiliśmy dwa wagony z przodu! Reszta podróży bez niespodzianek, w Nowym Targu nikt nie wiedział skąd jeżdżą busy do Krościenka i tyle.

Trasa.

Założenie: Beskid Sądecki, Beskid Niski, Bieszczady, czyli dokończyć Główny Szlak Beskidzki.

Z samej wędrówki to nie bardzo jest co opowiadać, Beskidy jak to Beskidy bardziej pagórki niż góry. Ostatecznie na sam marsz miałem 8 dni, czyli ok. 37,5 km/na dzień, więc dużo. Skoro byłem sam mogłem starać się zrobić to tak szybko jak tylko dam radę. Logistyczna zagwozdka była taka żeby dało się rozbić namiot w miejscu do którego dojdę i najlepiej żeby to było jeszcze za jasnego (do 19.30).


Tak wyglądała moja marszruta:
(Mapę najlepiej oglądać na podkładzie "earth" lub "teren", jak wejdziecie w tryb pełnoekranowy to w zakładce po lewej można odczytać długość dziennego odcinka i krótki opis miejsca noclegowego.)
  
Pokaż GSB 2013 na większej mapie
Kilometrówka (tabelka na dole)


Legenda:
Namiot - namiot
Chatka - spanie pod dachem (za pieniądze i z luksusami)

Harmonogram dnia

 Żeby zrealizować plan każdy mój dzień wyglądał niemal identycznie: pobudka 5.00, szybkie pseudo-śniadanie, wymarsz 6.10 po ok 5h drugie śniadanie i godzinna przerwa, potem już przerwa co 2,5h dojście do celu rozbicie namiotu, zabiegi kosmetyczne, do śpiwora, kolacja i lulu. Potem jak pogorszyło się z nogą doszło jeszcze rozciąganie.
Chęci do życia odbierały nocne temperatury, już kiedy się kładłem było dość zimno, na dodatek zasypiałem zanim w pełni zdążyłem się ułożyć do snu, więc budziłem się ok 1.00 z zimna, wchodziłem cały do śpiwora, zaciągałem wszystkie sznurki i do rana udawało się przetrwać. Najgorsze były poranki, ok 5stopni, w namiocie jeszcze zupełnie ciemno, a tu trzeba wyciągnąć rękę ze śpiwora, wymacać czołówkę i z udawanym entuzjazmem zjeść pierwsze ciastko.

Spanie.

Zostałem wyposażony w niezawodną konstrukcję po przejściach, legendarnego Marabuta moro. Jest lekki, dobrze się maskuje, ale to bardziej norka niż namiot, nie da się w nim usiąść a potrzebuje aż 10 szpilek żeby go rozbić.

Dwa ujęcia kamery na to cudo:




Jednak dla jednej osoby to jest bardzo dobra opcja, lekki, wchodzi cały do plecaka, w środku, na szerokość, jest dość dużo miejsca.
Miałem ze sobą lekki śpiwór i wkładkę bawełnianą, zestaw wystarcza do ok. 5 stopni i tyle ponoć w nocy bywało.

4 noclegi były na dziko, jeden na polu namiotowym i dwa pod dachem. Takie w sam raz proporcje jak dla mnie. Dość szczęśliwie wypadały te noclegi tam gdzie powinny, na dodatek obie noce które padało udało mi się spędzić właśnie pod dachem. Jedno miejsce było tylko totalnie z dupy, góra Huzary, 30min drogi od Krynicy, szczyt  zalesiony,  doszedłem po ciemku ale udało mi się znaleźć trochę miejsca pomiędzy młodymi choinkami.

BONUS dla ciekawskich

Strona techniczna (trzeba kliknąć to się rozwinie)

Podsumowanie


Chodzenie samemu sprzyja napierdalaniu, przerwy są "na wymiar", tempo odpowiednie i naprawdę przyjemnie połyka się kilometry, a w dobie tel. komórkowych samotność nie dokucza. Na szlaku spotykałem ok. 3os. dziennie, niewiele, ale dzięki temu z większością zamieniłem chociaż parę zdań (staję się coraz bardziej towarzyski). Przyjemnie jest kiedy twoim największym problemem jest to czy najpierw rozbić namiot czy coś zjeść, ile powinieneś nieść ze sobą jedzenia itp., a do tego nie ma z kim się o to pokłócić. Oczywiście raz po raz zaglądają myśli "czy nie zjedzą mnie wilki?" i "co się stanie jak się coś stanie a nie będę miał zasięgu", ale z perspektywy czasu uważam je za absurdalne, zresztą już po trzecim dniu nie myśli się w ten sposób.

Gadałem sam do siebie, czasem na głos, ale to już tylko wtedy kiedy byłem bardzo zmęczony albo bardzo dokuczała noga ("no dalej, kurwa"). Myślałem o bzdurach i rzeczach poważnych, ale nie naszło mnie nic co miałoby zmienić moje życie. Głównie planowałem następny dzień, nocleg, posiłek. Jak moc siadała to wspierałem się muzyką.
Na koniec, na polu w Cisnej, spotkałem fajną ekipę, napiliśmy się wódki, zapaliliśmy, niby nic wielkiego ale po 8 dniach samemu to było niespodziewane i dobre zakończenie.

Z ciekawostek na szlaku: - przynajmniej raz dziennie mijałem czyjś grób w górach (pomijając te partyzanckie), piorun, zawał, na większości przyczyna nie była poddana... przygnębiające jak się idzie samemu.
- spotkałem dwie biegaczki górskie, w strojach wybitnie skąpych, długo się jeszcze obracałem...
- najpierw jeden koleś mnie nastraszył wilkami, dwa dni później inny powiedział -eee tam wilki, je to krzykiem przepędzisz. Tu parę razy zaatakowały niedźwiedzie!
- nie udało mi się odkryć dlaczego niektórzy tak kochają Beskid Niski (może po prostu nie lubią chodzi pod górę, a lubią mówić że byli w górach), wiem za to dlaczego jest tam tak mało ludzi ;)

Zakończenie

Celem było przejść już GSB do końca i kiedy już wyglądało że się uda, kiedy zostało mi 60km na 2dni, musiałem się wycofać z powodu dokuczającej nogi. Decyzja zapadła w schronisku pod Honem. Było mi smutno, tyle wstawania o świcie na marne. Zejście do Cisnej uświadomiło mi że była to jedyna słuszna decyzja, z nogą było coraz gorzej, zaczęła puchnąć. 
Następnego dnia autobus do Rzeszowa a z stamtąd całą noc do Poznania.


Zdjęć praktycznie nie mam, miałem tylko tel. nakręciłem parę filmików ale są piekielnie nudne i raczej na własny użytek.

Patenty/odkrycia/spostrzeżenia

- parasol dobra rzecz na tak łatwych szlakach.
- Plecak trzeba mieć tak ogarnięty żeby jak najwięcej dało się zrobić nie zdejmując go, miałem żarcie pod ręką, wodę w bukłaku, mogłem założyć pokrowiec i wyciągnąć parasol. Oczywiście też dostęp do telefonu i GPSu/aparatu, mapa w mapniku. Dzięki temu udawało mi się iść nawet po 4h bez zdejmowania plecaka.
- mokre chusteczki to potęga!
- zasypka latem niezbędna
- na stopy jest dobry krem z wit.A na wazelinie no i oczywiście bezopatrunkowe plastry. Jak były takie dni, że stopy  były cały czas mokre to już nic nie pomagało.

wtorek, 10 września 2013

Film na miarę naszych możliwości (FNMNM)


Znajdź uzasadnienie każdego z elementów.


Oddaję w Wasze różnorakie receptory, dzieło będące efektem wytężonej pracy Stasia i Agaty.
W skrócie:
Był konkurs w radiowej Trójce, w audycji "Trzecia strona medalu", "Kręć z Trójką". Chodziło o to żeby nakręcić max 90sek. filmik o tematyce sportowej. Do wygrania  kamera sportowa GoPro Hero3 Black  (taki Calgone wśród kamer sportowych ), czyli nie lada gratka. Konkurs miał 3 finały w trzech kolejnych tygodniach, czyli co tydzień do wygrania GoPro, a w trzecim tygodniu 2xGoPro ( razem 4). O konkursie dowiedzieliśmy się na, jakoś, 3 dni przed pierwszym finałem, czyli nie było co o nim myśleć, ale drugi już wydawał się realny, a wiadomo było, że w 3 tyg. będzie najwięcej zgłoszeń, bo ludzie przesiąknięci nieogarniętością wyślą na ostatnią chwilę.

Czyli wiemy, że jest konkurs i teraz tak:


1. Pomysł - pojawił się dość szybko, i był taki: nie mamy żadnej kamery więc zrobimy animację poklatkową (stop-motion) stylizowaną na ujęcia znane z zajebistych (redbull) filmików sportowych. Czyli chcieliśmy jury wziąć na litość.
2. Sprzęt fotograficzny. Na start do dyspozycji mieliśmy tzw. fociaka, przezywanego czasem pogardliwie "aparat z happyMeala" (FinePix Z35 - FUJIFILM).

FOCIAK
Aparat Taty


Udało się od Taty Ritter pożyczyć takie cudo:
Kodak easyshare dx6490, lata swoje ma ale przynajmniej nie wygląda jak zabawka 3+, z opisem producenta: "Obłe kształty i wyraziste kolory służą przyciągnięciu młodszych fotoamatorów". (Swoją drogą większość zdjęć, które do tej pory zostały opublikowane na tym blogu, jest dziełem fociaka). 

Do zestawu dostaliśmy też całkiem pro statyw ( ale tu już nie obeszło się bez pomocy mamy, w przekonywaniu taty, że 21 lat to wiek kiedy można, a wręcz należy obarczyć syna zaufaniem i powierzyć mu cenny sprzęt fotograficzny. To wbrew pozorom duże sukcesy na tym polu, niedawno nawet dostałem wiertarkę do ręki. Podłączoną do prądu!) co było niezbędnym elementem planu zdjęciowego.

3. Montaż. To znaczy, zostało 
jeszcze zaznajomienie się z programami przydatnymi podczas tworzenia animacji poklatkowej. Ogólnie w tym temacie, jak zresztą i w każdym innym związanym z robieniem zdjęć i filmików, byliśmy blado-zieloni.

Miało być "w skrócie".

No i tydzień trwało odhaczenie tych 3 powyższych punktów. Czyli w końcu został niecały tydzień na zdjęcia i montaż. Trwało to dokładnie niecały tydzień, czyli filmik został wysłany przysłowiowe i dosłowne "za pięć dwunasta", bo o godzinie 12 w południe upływał termin.


Tak oto powstał ten film. 
Wersja którą publikuję jest wersją rozszerzoną, bo teraz już nas nie ogranicza żaden regulamin.
Oglądać w, przynajmniej, przyzwoitej jakości (480p albo 720), na pełnym ekranie , w pełnym skupieniu, ustawić odpowiedni poziom głośności, usiąść wygodnie.



YouTube: ToRazDwa, GoAmateur - Jedyne wyjście



Czy wygraliśmy? Skandal, ale nie. My nie, ale pocieszamy się faktem że ktoś inny wygrał. Tak, to bardzo szlachetna postawa, cieszyć się cudzym szczęściem, stać Was na to? A może na GoPro was stać? Czy gdyby nas było stać na którąś z tych rzeczy, czy poświęcalibyśmy te kilka dni i nocy, czy doprowadzalibyśmy na krawędź wszelkie relacje między twórcami filmu z pamperkami lego włącznie?

Chwila słabości, brak zrozumienia.
Kryzys














Zwycięskie filmiki:
https://www.facebook.com/photo.php?v=10202008933850251
Nie ma co, są dobre, ale kamerę to oni już mają.



Dane o naszym filmiku, wprawiające w osłupienie:
- folder ze wszystkimi plikami powstałymi podczas produkcji ma 6GB, a gotowy produkt w zależności od kompresji od 600mb do 8mb.

- Idąc na hobbita wybierało się 48fps (klatek na sek.) czy 24fps (jak wszystkie dotychczasowe filmy). W naszym filmiku każda klatka to 1 zdjęcie, a fps waha się w zależności od ujęcia, od 5 do 20.

- Podczas produkcji zrobiliśmy wuchtę zdjęć a użyliśmy, strzelam, 1/4.
               Konstruktywne komentarze, jak i nic nie wnoszące oznaki zachwytu, mile widziane. Nie wykluczamy sequela,  bo to świetny pretekst żeby znów bezkarnie bawić się klockami Lego, bez sprowadzania małego gościa, połykającego najfajniejsze klocki. 



niedziela, 8 września 2013

Zima odeszła I


Hej, hej, hej, mój pierwszy wpis, jestem tu nowa. Mam na imię Agata, chciałabym czasem współtworzyć bloga. Jak może zauważyliście pojawiam się w niektórych relacjach wyjazdowych pisanych przez chłopców, więc aby nie pozostać dłużną tworzę posta, w którym to wspomnę także o nich.



Nastało lato. Nie oznacza to oczywiście przerwy w naszych pieszych wędrówkach, ale ich letnią kontynuację. Rzec można nawet, że całkiem gorącą. Jako, że zimą wędrowaliśmy po górach niewielkich postanowiliśmy wybrać się w nasze najwyższe. Termin wyjazdu został nam przynajmniej zasugerowany, ponieważ w dniach 4-7.07.2013 miała miejsce akcja „Czyste Tatry”, w której to zapragnęliśmy uczestniczyć. Ekipa na tym wyjeździe przekroczyła najśmielsze oczekiwania. W porywach było nas nawet trzynaścioro!


Tatry przywitały nas słoneczną pogodą i taka miała towarzyszyć nam już do końca pobytu. Plan na wędrówki mieliśmy określony mniej więcej, ale niesprecyzowany: tempo i dystanse miały rosnąć z upływem czasu. Dlatego zaczęliśmy spokojnie. Wycieczka Doliną Kościeliską, z wizytą w Jaskini Raptawickiej w okolice Grzesia. Tak, tak w okolice, ponieważ niepewna pogoda przepędziła nas spod szczytu. Na szczęście w naszej grupie szturmowej mamy meteorologa, który z bez wahania zapewnieł nas, że „gdzieś jest burza”, więc nie ma co ryzykować wchodzeniem na Grzesia.  Przy okazji pierwszego dnia nie sposób nie wspomnieć o Marii Ritter, nadającej szaleńcze tempo marszowi.




Drugiego dnia zaatakowaliśmy Kasprowy, atak zwieńczony sukcesem. Schodziliśmy z Przełęczy Świnickiej, do Murowańca, a stamtąd do Kuźnic. Z żółtego szlaku wychodzącego z Hali Gąsienicowej niesamowicie prezentuje się Kościelec, nie bez przyczyny nazywany polskim Matterhornem.


Trzeciego dnia naszego pobytu miała miejsce właściwa akcja sprzątania gór. Udało nam się zabrać hybrydowym autobusem na Słowacką stronę Tatr gdzie pomagaliśmy sprzątać śmieci wolontariuszom z TPN-u. Jak okazało się po powrocie wyjazd na Słowację był sprytną ucieczką przed burzowo-deszczową pogodą, która na ten jeden dzień napłynęła nad polską stronę Tatr.



Niestety burza okazała się brzemienna w skutkach- dwóch wolontariuszy poraził piorun na Hali Gąsienicowej. Do domów napływały więc  niepokojące informacje, a my tymczasem korzystaliśmy z uroków gór i pogody na Słowacji. [Obie osoby porażone przeżyły.  -przyp. red.]. 



Nazajutrz ekipa uległa znacznemu zmniejszeniu-  lud pracujący i dotknięty plagą kontuzji kolan wrócił na niziny. 5 osobowa załoga: 3x Ritter, Maria, Agata spakowała plecaki i ruszyła w góry. Obie Marie tego samego dnia wracały do Poznania, dlatego też trasa dopasowana była tak, aby dziewczyny zdążyły na pociąg, a pozostałe Rittery i Agata doszły do schroniska na Hali Kondratowej.


 I tak Ścieżką Nad Reglami z odbiciem pod Siklawicę, przez Sarnie Skały do Kalatówek. Droga przyjemna, szczególnie można ja polecić na upalny dzień- w większości wiedzie przez las. Ponadto można oczywiście kierować się na Giewont i stamtąd zejść na Halę Kondratową, ale na ten wariant nie mieliśmy czasu.  Zgodnie z planem Marie z Kalatówek w lewo do Kuźnic, a my w kierunku noclegu. 



Schronisko na Hali Kondratowej, jest małe, przez co ma swojski, przyjemny klimat. Mimo, że byliśmy w środku sezonu były miejsca na łóżkach (w gruncie rzeczy liczyliśmy na glebę, wiadomo, zawsze parę złotych zostaje w kieszeni,  ale jak jest miejsce- śpimy w pokojach).  Właściwie to spanie na łóżku swoje dobre strony jak np. miękki materac, ciepełko, brak turystów chodzących po głowie po głowi. Tak, szczególnie po paru nocach w namiocie było to dość przyjemnie, (ale to nie to samo, co 5zł!). 


Następnego dnia, skoro świt rozpoczęliśmy marsz do Doliny Pięciu Stawów. Fragmentem Czerwonych Wierchów, od przełęczy pod Kopą Kondracką do Kasprowego Wierchu, na Świnicę i dalej w stronę Zawratu aż do Koziej Przełęczy, z której zeszliśmy żółtym szlakiem do Doliny 5 [Dolina Pięciu Stawów Polskich. -przyp. red.].


 Dla mnie był to pierwszy raz na Orlej Perci, chłopaki już wcześniej wędrowali, ale nie na ciężko. Generalnie to przy zachowaniu ostrożności i zdrowego rozsądku przejście (przynajmniej tego fragmentu) Orej z dużym plecakiem nie było męczące, nieprzyjemne czy niebezpieczne. 



Przy okazji mieliśmy okazję być świadkami prawdopodobnie ćwiczeń TOPRu. Takich z wykorzystaniem helikoptera, desantem, ale bez ofiar. Akcja rozgrywała się dosłownie nad naszymi głowami, przyklejeni do ściany mieliśmy nadzieję, ze to nie po nas przyleciał helikopter, co nie było takie oczywiste, bo kręcił się wokół nas latając znad Hali Gąsienicowej do Doliny 5 i z powrotem. Trochę się zestresowaliśmy i wycofaliśmy spod helikoptera, co okazało się w pełni słuszną decyzją. Po chwili, w miejscu, które było na naszym dalszym szlaku spadł dość spory głaz. Nie taki, który miażdży głowy. Taki, który je urywa. Pomimo zagrożenia lotniczego dotarliśmy do Piątki gdzie spotkaliśmy się z Krzysiem i tu już z godnie z planem zajęliśmy przyzwoite miejsce na podłodze.  Pewnie zastanawialiście się, gdzie do tej pory był Krzyś. A jest to dość skomplikowane. Otóż ten szaleniec przyjechał w Tatry prosto z Sokolików rowerem, później był z nami, po sprzątaniu wrócił rowerexem do Nowego Targu gdzie wziął udział w rozpoczęciu projektu Karpackie Wyzwanie, ale to już materiał na zupełnie oddzielną historię z góralami i Vifonem w tle. Więc spotkaliśmy się z Muchą który przywędrował od Kuźnic przez Kościelec i  Kozią Przełęcz.



 W standardowym czwórkowym składzie następnego dnia, zostawiwszy rzeczy w 5, poszliśmy na lekko dokończyć przejście Orlej Perci. Zdecydowaliśmy się na wariant atakowania od drugiej strony- od Przełęczy Krzyżne przez granaty na Kozi Wierch [Najwyższy szczyt leżący całkowicie na terytorium Polski- 2291m n.p.m. -przyp. red.] i zejście Kozią Przełęczą.  I tutaj uwaga! Szlak Orlej Perci jest we fragmencie jednokierunkowy. Pojawiły się jednak pewne kontrowersje. Otóż na większości map (w tym także na naszej) jako jednokierunkowy zaznaczony jest odcinek od Zawratu do Koziego Wierchu. Jak już na Granatach zauważyliśmy, że nie możemy zejść z Koziego Wierchu do Koziej Przełęczy, postanowiliśmy zejść ze szczytu bezpośrednio do Doliny Pięciu Stawów. Głupio zrobiliśmy nie orientując się dokładnie, co do kierunkowości szlaku, ale przynajmniej jeszcze ten jeden fragment Orlej został do pokonania, no i mamy nauczkę na przyszłość (korzystajcie!).Wszystko wydawało się z Orlą już jasne, kiedy to w 5 spotkałam organizatora akcji Czyste Tatry będącego jednocześnie autorem mapy szczegółowej Orlej Perci http://www.klubpodroznikow.com/ksiazka/1654-mapa-orla-perc - pana Albina Marciniaka. I nikt inny, ale właśnie on solennie przekonywał mnie, ze fragment Kozia Przełęcz- Kozi Wierch jest dwukierunkowy. Internet jest w tym względzie jednak raczej jednomyślny i pozostaje przy wariancie jednokierunkowości odc. Zawrat- Kozi Wierch („nie licząc dwukierunkowego gzymsu pod Kozią Przełęczą”- Wikipedia).  I bądź tu mądry. 


Po zejściu chłopacy poszli na Szpiglasowy Wierch, a ponieważ moje kolana zaczęły odmawiać posłuszeństwa odpuściłam i zażyłam kąpieli słonecznej nad potokiem- zdecydowanie przyjemniejsze zajęcie niż łażenie po górach. I dzień ostatni, ale utrzymany w tempie. Wczesnym rankiem wyszliśmy przez Jaszczurówki, do Morskiego Oka- śniadanko i ruszyliśmy przez Kazalnicę Mięguszowiecką na Przełęcz pod Chłopkiem. Szlaki na przełęcz i na Rysy rozchodzą się nad Czarnym Stawem pod Rysami, więc ciągle mogliśmy zmienić zdanie (Krzysia i mnie trochę ciągnęło na Rysy- ja nie byłam nigdy a K był od strony Słowackiej), jednak skoro ruszyliśmy drużyną to kontynuowaliśmy wejście szlakiem, który jest podobno atrakcyjniejszy i bardziej wymagający.


Poza tym mieliśmy dług w stosunku do Kazalnicy- zapisaliśmy się na jej sprzątanie a zdradziliśmy ją ze Słowackimi Tatrami.  Z przełęczy widok mieliśmy tylko raz po raz i to tylko na Słowację, ponieważ niebo pokryło się chmurami. Staś w plecaku miał Góry, w sensie magazyn sportowy Góry, z opisanym wejściem ścieżkami taternickimi na Czarny Szczyt Mięguszowiecki. I tu, już na własną odpowiedzialność postanowiliśmy się trochę wdrapać ku górze. 


Z małymi problemami odnaleźliśmy w końcu ścieżkę miejscami wydeptaną, ale w większości oznaczoną niewielkimi kamiennymi kopczykami wskazującymi kierunek dalszej drogi. Nie byliśmy na tej drodze sami- na szczyt postanowili wejść także kopczykowi uzurpatorzy, którzy dostawiali kopczyki w na drodze swojego przejścia. Przez takich jak oni nie trudno zgubić się w gąszczu kopczyków! Generalnie szło się w miarę pewnie i bezpiecznie, ale były fragmenty gdzie trzeba był użyć odrobiny głowy i siły żeby napierać ku górze. Ostatecznie z powodu niepewnej pogody i goniącego czasu nie podjęliśmy ataku szczytowego i wiedzeni rozsądkiem wycofaliśmy się do przełęczy, skąd dość szybko zaczęliśmy schodzić. Decyzja okazała się słuszna, ponieważ pogoda załamała się i zaczął padać deszcz. Przepraszam, zaczęło lać. 


Ta regularna zlewa niepozostawiająca suchej nitki dorwała nas na szczęście już za kluczowymi trudnościami szlaku na Przełęcz pod Chłopkiem, więc mimo trudnych warunków, śliskiej skały i zmęczenia bezpiecznie dotarliśmy do Moka. Jak to zwykle bywa p deszczu zazwyczaj pojawia się Słońce, więc dochodząc do Schroniska w Dolinie Roztoki byliśmy już susi. Tu chwila odpoczynku- zupka i kanapka i już do Zakopanego, gdzie czekał na nas pociąg. Przejście z Doliny Rybiego Potoku do Doliny Roztoki (trzeba przejść za schronisko i po prawej stronie widać leśną drogę TPNu) jest świetnym sposobem na minięcie, choć fragmentu najsłynniejszego górskiego asfaltu w Polsce. Co prawda droga za schroniskiem w Dolinie Roztoki jest teoretycznie zamknięta dla ruchu turystycznego, a wejścia pilnuje Pegout- MonsterTruck, ale wędrowało się bardzo przyjemnie.


 Z Łysej polany zamiast płacić 10zł za busa dojechaliśmy do Zakopca stopem, działa, popytaliśmy na parkingu i po jakimś czasie wszyscy spotkaliśmy się w okolicy dworca.

A tu bonus dla wytrwałych w postaci informatorka: Jak wezwać pomoc w górach, lub co robić, gdy helikopter, którego nie wzywałeś krąży podejrzanie długo, podejrzanie blisko Ciebie.

http://www.gopr-podhale.pl/strona.php/m.4/s.5

Dziękuję, do następnego!